"Projekt: Monster", Matt Reeves
DOROTA SMELA • dawno temuMocno wyczekiwana i poprzedzona marketingowym szumem produkcja. Po 11 września wszystkie filmy, w których drapacze chmur na Manhattanie walą się w tumanach kurzu, nabierają oczywistej wymowy. Doznajemy deja vu, przypominając sobie materiały telewizyjne z ataku na Amerykę. Niestety całkiem nieźle animowane potwory wrzucone w wirówkę wstrząsów tracą sporo ze swojego powabu.
Mocno wyczekiwana i poprzedzona marketingowym szumem produkcja, która ma wszelkie zadatki stać się szlagierem. Wśród nastolatków. Dlaczego? Choćby dlatego, że poetyka, w której została zrealizowana, prawdopodobnie rozdrażni każdego widza posiadającego określone przyzwyczajenia estetyczne. A te zazwyczaj utrwalają się właśnie z wiekiem. Najlepszym przykładem Blair Witch Project, do którego zresztą film ma jawne pretensje.
Akcja bierze swój początek gdzieś na Manhattanie. W jednym z modnych loftów grupka atrakcyjnych dwudziestolatków bawi się na imprezie pożegnalnej kumpla. Rob wyjeżdża do Japonii, zostawiając przyjaciół i zakochaną w nim koleżankę Beth, do której nie dzwonił, odkąd się ze sobą przespali. Tych i innych rewelacji dowiadujemy się dzięki Hudowi, który skrupulatnie nagrywa uczestników zabawy, tworząc dla Roba coś w rodzaju taśmy prawdy, która ma mu umilać czas na obczyźnie. Nic nie zapowiada tego, co się za chwilę stanie i kiedy nagle gasną światła, jesteśmy równie zdezorientowani jak rozbiegający się w panice imprezowicze. Dopiero na ulicy, próbując ukryć się w narożnym sklepie przed kłębami kurzu z walących się drapaczy chmur Rob, jego brat Jason, ich dziewczyny oraz Hud zdają sobie sprawę, że przyczyna wstrząsów może pochodzić nie z tego świata. Otóż Manhattan opanowały potwory. Wielkie, podobne do Godzili monstra, które pełzną przez główne arterie miasta niczym wielkie ratraki, zostawiając po sobie gruz.
Podczas chaotycznej ewakuacji, w której uczestniczą bohaterowie, potwory niszczą Most Brookliński, odcinając im drogę ucieczki. Tymczasem Rob odbiera rozpaczliwy telefon od Beth i gryziony wyrzutami sumienia postanawia zawrócić, by pomóc dziewczynie, która leży w swoim mieszkaniu przywalona betonową ścianą.
Perypetie te śledzimy poprzez oko tej samej kamery, która filmowała wcześniej imprezę. Dla uwiarygodnienia estetyki amatorskiego wideo Hud niemożebnie trzęsie obiektywem, filmuje swoje nogi i co pewien czas wyłącza na chwilę kamerę. Widzimy wtedy przebitki z sielskiego popołudnia Roba i Beth, które tłumaczą gorliwość akcji ratunkowej podejmowanej przez bohatera.
Pomysł był niegłupi, i choć nienowy, zrealizowany z godną podziwu konsekwencją. Wrażenie robi szczególnie melanż estetyki rodem z Blair Witch Project (do której nawiązuje polski tytuł Cloverfield) z wymagającymi znacznie poważniejszego budżetu horrorem i filmem katastroficznym. Niewątpliwie bowiem każdy z wyżej wymienionych gatunków korzysta na owej krzyżówce niczym stary ród na zastrzyku nowych genów.
Twórcy zdecydowanie odchodzą tu od typowych dla hollywoodzkich produkcji schematów fabularnych. Nie musimy się więc obawiać, że intrygujący początek filmu zostanie przekreślony jakimś równie niedorzecznym co przewidywalnym finałem, jak to miało miejsce w Jestem legendą czy Inwazji. Z drugiej strony dostajemy nadspodziewanie dobre efekty wizualne i niemałe walory widowiskowe, które obejmują ulubione motywy amerykańskich scenarzystów, takie jak spektakularne niszczenie symboli narodowych USA. Stąd można śmiało powiedzieć, że Projekt ma tzw. drugie dno. Po 11 września wszystkie filmy, w których drapacze chmur na Manhattanie walą się w tumanach kurzu, nabierają oczywistej wymowy. W Projekcie jest to w większym stopniu świadome - trzęsąca się kamera sprawia, że doznajemy swego rodzaju deja vu, przypominając sobie materiały telewizyjne z ataku na Amerykę.
A jednak całość trąca fałszem, zdając się pustą zabawą formą i żonglowaniem gatunkami. Nie ukrywam, że w dużym stopniu na moją ocenę wpłynęło kryterium komfortu odbioru. Może to właśnie kwestia wieku, ale oglądanie czegoś, co przypomina materiał nakręcony przez ofiarę choroby Parkinsona, wydaje mi się sporym poświęceniem. Zwłaszcza że aktorstwo też pozostawia sporo do życzenia, dając wrażenie taniej serialowej estetyki i przywodząc na myśl hermetyczne młodzieżowe produkcje, których kultowości nie rozumie nikt po 25. roku życia. Wreszcie rzecz najważniejsza: całkiem nieźle animowane potwory wrzucone w wirówkę wstrząsów tracą sporo ze swojego powabu. Trudno się bać, kiedy wciąż trzeba wysilać wzrok, by coś dojrzeć na ekranie. Niestety obawiam się, że na DVD film może tylko stracić. Dlatego jeśli już ktoś naprawdę musi, lepiej niech wybierze się na Projekt do kina.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze