"Ciało za milion", reż. Mark Mylod
DOROTA SMELA • dawno temuCzarna komedia, która choć spina się, jak może, nie osiąga poziomu, do jakiego aspiruje. Ciało za milion to kameralny, nieco klaustrofobiczny film, który można określić mianem mniej zabawnej i mniej inteligentnej wersji Fargo. Porównanie do Fargo nie jest przypadkowe, bowiem mamy tu do czynienia z imitacją stylu braci Coen – mieszanką cierpkiego humoru, rozrywki na granicy makabreski i niezwykłej intrygi. Nie mówiąc o ewidentnych zapożyczeniach, jak wszechobecny śnieżny krajobraz i tytułowe zwłoki, stanowiące gwóźdź fabuły. Film Marka Myloda mógłby mieć nawet podobny slogan reklamowy: Wiele może się wydarzyć w samym środku bezkresnej pustki.
Czarna komedia, która choć spina się, jak może, nie osiąga poziomu, do jakiego aspiruje. Ciało za milion to kameralny, nieco klaustrofobiczny film, który można określić mianem mniej zabawnej i mniej inteligentnej wersji Fargo. Porównanie do Fargo nie jest przypadkowe, bowiem mamy tu do czynienia z imitacją stylu braci Coen – mieszanką cierpkiego humoru, rozrywki na granicy makabreski i niezwykłej intrygi. Nie mówiąc o ewidentnych zapożyczeniach, jak wszechobecny śnieżny krajobraz i tytułowe zwłoki, stanowiące gwóźdź fabuły. Film Marka Myloda mógłby mieć nawet podobny slogan reklamowy: Wiele może się wydarzyć w samym środku bezkresnej pustki.
To, co może się w tym filmie podobać, to jego surowa zimowa aura i niektóre kreacje aktorskie, jak choćby ta Holly Hunter grającej żonę głównego bohatera Paula, cierpiącą na syndrom Tourette'a (wrodzone zaburzenie neurologiczne charakteryzujące się występowaniem licznych tików ruchowych i werbalnych). Paul (Robin Williams) jest właścicielem biura podróży, które nieuchronnie popada w ruinę. Żeby ratować się od bankructwa, nieszczęśnik próbuje wyciągnąć pieniądze z polisy swojego zaginionego od kilku lat brata. Stawka jest wysoka – milion dolarów. W przypadku gdy podejrzewa się śmierć zaginionego, jego polisa ubezpieczeniowa jest wypłacana rodzinie dopiero po upływie pięciu lat… chyba że ciało odnajdzie się przed upływem tego terminu. Kiedy sytuacja jest już naprawdę beznadziejna (wisielcze nastroje podbijane są do znudzenia), Paul znajduje w kontenerze na śmieci męskie zwłoki. Czego nie zrobi się dla miliona? Bankrut obkłada trupa plastrami boczku i rzuca na pożarcie wilkom. Makabryczne scenki są ewidentnie zerżnięte z poetyki filmów braci Coen (pamiętacie psychopatę z maszynką do mielenia ludzi w Fargo?). Tu mamy uroczy obrazek: policjanci pochyleni nad tym, co zostało z twarzy denata, uśmiechnięci pozują do pamiątkowej fotografii. Fuj!
Naturalnie Paul, który podłożył trupowi dokumenty zaginionego brata, dostaje od śledczych odpowiedni glejt mogący być już podstawą do spieniężenia polisy. Kiedy jednak mamy wrażenie, że bohaterowi udało się wszystkich wykiwać, zaczynają się schody. Bezimiennego ciała poszukuje dwóch nieudolnych mafiosów, a nadgorliwy agent ubezpieczeniowy wszczyna samodzielne śledztwo. Napięcie rośnie, przeszkody piętrzą się na drodze bohatera jak muldy na stoku narciarskim. Do tego ukochana żona, dla której poczciwina tak się męczy, nie potrafi utrzymać języka za zębami. Jak spod ziemi wyrastają nowe postacie i nowe komplikacje, które prowadzą fabułę wprost do karkołomnego, brutalnego finału.
Mylod wyraźnie starał się skomponować swój filmowy debiut z chwytliwych i modnych elementów kina niezależnego. Starannie przemyślał architekturę fabuły, którą tylko w pewnej części pożyczył od braci Coen. Obsadził w głównych rolach same znakomite nazwiska i wrzucił wszystko w przyprawiający o dreszcze kontynentalny klimat północnych stanów Ameryki. Udało mu się jedno – zrównoważyć główne aktorskie kreacje, bowiem film sprawdza się na poziomie komedii charakterów. Doskonale zbudowana jest postać agenta ubezpieczeniowego, który zawiera w sobie wszystkie cechy upierdliwego urzędnika. Świetny w tej roli Ribisi, brawurowo balansując na granicy farsy i poważnego aktorstwa, jako jedyny mógłby faktycznie znaleźć się w jakimś filmie Coenów.
Niestety scenariusz Collina Friesena jest sztucznie zawikłany i kompletnie pozbawiony ikry. Wejście Woody'ego Harrelsona, zaplanowane na wzór wejścia smoka, robi wrażenie desperackiego zagrania twórców, którym skończyły się pomysły. Sam występ gwiazdora Urodzonych morderców też nie wypada najlepiej, jak zresztą wszystkie jego komediowe role ostatnich lat. Jest żałośnie napięty i przerysowany. Wciąż jednak niektórym Ciało za milion może się spodobać, chociażby jako wariacja na temat Fargo. Ja jednak zdecydowanie polecam oryginał. A Ciału daję trzy gwiazdki za ambitne podejście do tematu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze