„Ostatni świat”, Celine Minard
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPrzyzwoita powieść science-fiction zmienia się nagle w narracyjną psychodelię, dziwaczną wędrówkę ze stadem świń i duchami przeszłości, są smoki i bogowie, oraz znakomicie opisane akty seksualne. Początek słaby, a ignorancja, z jaką Mirand opisuje tajniki funkcjonowania stacji orbitalnej wprawiłaby przeciętnego autora science-fiction w drżenie.
Oj, rodzi się z wolna nowy rodzaj fantastyki skierowany do głównonurtowego czytelnika. Wszystko zaczął bodaj Nabokov, unormował Houellebecq, nagminnie wykorzystujący fantastyczne motywy obiegowe do niesienia treści współczesnych i umoralniających. Cieszy zacieranie granic, choć Ostatni świat jest powieścią tylko (aż) przyzwoitą.
Jaume Roiq Stevens pracuje na stacji orbitalnej i spełnia wszystkie cechy słodkiego łotra: w zasadzie przyzwoity, choć lubi wypić, rzucić mięchem, no i lata za spódniczkami. Tych w kosmosie nie ma zbyt wiele, za to lepiej jest z wódką. Na pokładzie wybucha pożar, szybko zresztą ugaszony. Niesubordynowany Jaume odmawia powrotu na Ziemię, zostaje sam, chleje na umór i obserwuje wybuchy atomowe ubarwiające powierzchnię naszej nieszczęśliwej planety. Kiedy wreszcie decyduje się na powrót, odkrywa, że całą ludzkość wymiotło, nie znajdzie nawet trupa, choć pelikany, szczury, psy i inne stworzenia mają się całkiem dobrze. Z nagrań kamery przemysłowej wynika, że ludzie zniknęli nagle, w wyniku jakiegoś tajemniczego wydarzenia. Tu w czytelniku winna zbudzić się ochota na zapoznanie się z tą tajemnicą, jednak Mirand proponuje inne rozwiązanie. Biednopoprawna powieść science-fiction zmienia się nagle w narracyjną psychodelię, dziwaczną wędrówkę ze stadem świń i duchami przeszłości, są smoki i bogowie, oraz – to na zachętę – znakomicie opisane akty seksualne.
Początek nie mógł być już gorszy, a ignorancja, z jaką Mirand opisuje tajniki funkcjonowania stacji orbitalnej wprawiłaby przeciętnego autora science-fiction w bojaźń i drżenie. Całe to kosmiczne dziadostwo zasilane jest przez baterie słoneczne, a nasz dzielny kosmonauta cały tlen uzyskuje, uwaga, z własnych wydzielin, konkretnie potu i uryny. Strach pomyśleć, jak pojemny musi mieć pęcherz. Tymczasem – przynajmniej na wahadłowcach – istnieją urządzenia przetwarzające dwutlenek węgla w tlen, czyli ludzie oddychają ciągle tym samym. Zdobycie tej wiedzy zajęło mi raptem trzy minuty, wiec pora zapytać o co autorce naprawdę chodziło? Pryncypialnie ignoruje naukowe podstawy dla tekstu? Daje dowód niesłychanej ignorancji? Próbuje udowodnić, że w jej książce ważne jest coś innego? Prawdopodobnie tak, gdyż kwestie techniczne mordują ją strasznie i książka nabiera lekkości, gdy tylko wchodzi mistyka.
Podobne pomysły istniały już wcześniej. Wydawca przywołuje skojarzenia z Powrotem z gwiazd i Planetą małp, właściwszym byłoby wskazanie Jestem Legendą, nowelki Mathesona, wielokrotnie zresztą filmowanej. Tam, ostatni ziemianin próbuje ocalić życie i człowieczeństwo w walce z hordami nieumarłych, tu mamy do czynienia z innym rodzajem trupa. Wobec ogołocenia Ziemi z wszystkich przedstawicieli ludzkości, Mirand przywołuje najróżniejsze mutacje kulturowych zombie, jakby zgładzone raz na zawsze kultury – japońska, hinduska, afrykańska – mogły jeszcze wydostać się z grobu, żeby dręczyć i rozpieszczać na przemian jedynego zainteresowanego. Można by jeszcze wspomnieć Samotność anioła zagłady Roberta J. Szmidta, powieść zbudowaną na identycznym pomyśle. Tam bohater, miast świnie pasać i spotykać bóstwa, wędruje przez opustoszałą Amerykę, wypijając kolejno zawartość ichniejszych sklepów monopolowych. Szczególny to rodzaj radości, lecz i Ostatni świat jest książką szczególną, skierowaną do czytelnika poszukującego odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane, niż to „jak do tego doszło?”
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze