„W matni”, Stefania Jagielnicka-Kamieniecka
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDobra opowieść. Lata osiemdziesiąte. Maria, kobieta z synem na fali emigracji Solidarnościowej udaje się na emigrację do Niemiec. Zły jest styl i narracja. Suche zdania składają się na bezmięsne akapity.
Spróbuję choć raz być uczciwy. Napiszę, najprościej jak się da, co w powieści Stefanii Jagielnickiej-Kamienieckiej jest złe, a co dobre.
Dobra jest opowieść. Lata osiemdziesiąte. Maria, kobieta z synem na fali emigracji Solidarnościowej udaje się do Niemiec. Czemu tam? Liczy, że teściowe pomogą jej w załatwieniu formalności, znalezieniu pracy i pomogą zaopiekować się dzieckiem. Ci jednak zabierają Grzesia do siebie, a Marii rzucają kłody pod nogi. Kobieta próbuje wiązać koniec z końcem, szukając oparcia w pobliskiej parafii. Styka się tam z niemieckim ostracyzmem. Lata lecą, ułożenie sobie życia staje się coraz trudniejsze. Wreszcie, następuje rok 1989, komunizm upada i Maria może wrócić do Polski. Tam czeka ją kolejne rozczarowanie. Z ideałów Solidarności niewiele zostało, dawni oficerowie bezpieki dorobili się fortuny, a rekordy sprzedaży bije „Nie”, tygodnik wydawany przez znienawidzonego do niedawna rzecznika komunistycznego rządu.
Zły jest styl i narracja. Suche zdania składają się na bezmięsne akapity. Pisarka nieustannie przeskakuje w czasie i przestrzeni, wprowadza kolejne postacie tylko po to, by je odepchnąć. Kolejne figury, pojawiające się na kartkach „W matni” są niczym więcej, jak właśnie figurami. To manekiny przypisane do roli, z jednym wyrazem twarzy, ale i jednym wyjątkiem.
Stefania Jagielnicka pokazuje tzw. przemiany wolnościowe przez pryzmat jednostki. Pomysłem na książkę wydaje się coś innego. Maria jest chora psychicznie. W najbliższym otoczeniu widzi donosicieli rozmaitych służb, które z niewiadomych przyczyn uwzięły się na nią jedną. Podtruwają ją bliscy. Pada nawet akapit o promieniowaniu z kosmosu, czy też czymś podobnym. Niekiedy Maria zdaje sobie sprawę ze swojego stanu, innym razem znów zanurza się w nim całkowicie. Jej życie zmienia się w koszmar. Po leczeniu w psychiatryku następuje chwila względnej normalności, niezdarna próba zapanowania nad własnym życiem. I znów to samo. Problem jest inny. Teściowie naprawdę grają przeciwko Marii. Grześ rzeczywiście ma poważne kłopoty. Ludzie są podli, dwulicowi. Tylko kto uwierzy wariatce?
Konsekwentnie, „W matni” opowiada o chorobie psychicznej jako o klątwie. Maria przypomina średniowieczną wiedźmę, ze znakiem wypalonym na policzku. Nikt nie wpuści jej do domu, każdy okłamie, wszyscy odmówią pomocy. Bo obłąkana, bo uroiła coś sobie – podważane jest każde jej słowo.
Smutku dopełnia historia Grzesia. Najpierw domowa przemoc, potem podli dziadkowie no i co tu kryć, obłąkana matka. Chłopak przechodzi przykrą, lecz logiczną drogę od nastoletniego imprezowicza, przez fazę twardej narkomanii, aż po religijną fiksację. On też rozstrzygnie o zakończeniu tej ponurej opowieści.
To wszystko jest przejmujące i jak przypuszczam, prawdziwe.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze