„Blue Jasmine”, Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuw „Blue Jasmine” Allen odrzuca towarzyszący mu w ostatnich latach nastrój beztroskich wygłupów; ciepłych, pełnych wyrozumiałości bajek o ludzkich słabościach itd. To wciąż komedia, ale zdecydowanie bardziej dramat: gorzki, demaskatorski, smutny. Bez wątpienia: to jedna z najciekawszych wakacyjnych premier.
Pracowitość Allena dawno już stała się przysłowiowa, ale z każdym rokiem (reżyser ma już 78 lat!) zadziwia coraz bardziej. Co roku nowy film, co lato jego premiera. I od wielu sezonów niezmiennie wysoka forma. „Blue Jasmine” wytrąca argumenty tym, którzy chcieliby narzekać, że Allen się powtarza. Czuć zmiany: po serii pocztówkowych podróży po europejskich metropoliach (Barcelona, Paryż, Rzym) reżyser wraca do Stanów, jego ukochany Nowy Jork w dużej mierze zastępuje tu San Francisco. Ale nie o zmianę miejsca chodzi: w „Blue Jasmine” Allen odrzuca towarzyszący mu w ostatnich latach nastrój beztroskich wygłupów; ciepłych, pełnych wyrozumiałości bajek o ludzkich słabościach itd. To wciąż komedia, ale zdecydowanie bardziej dramat: gorzki, demaskatorski, smutny.
Jasmine (jak zwykle fenomenalna Cate Blanchett) do niedawna wiodła życie „jak z bajki”. Żona multimilionera, nowojorska dama „z towarzystwa”, organizatorka ekskluzywnych przyjęć, odziana w stroje najdroższych projektantów elegantka… Wszystko zmienia się, kiedy jej mąż, Hal (Alec Baldwin) trafia za kratki za malwersacje finansowe. Cały majątek małżeństwa zostaje skonfiskowany, Jasmine zostaje bez grosza. Próbuje pracy w drogim butiku, w końcu zawstydzona ucieka do San Francisco, by zamieszkać u przyrodniej siostry, Ginger (znana m.in. z „Happy-Go-Lucky” Sally Hawkins). Ale Ginger jest kasjerką w supermarkecie, jej chłopak Chili (Bobby Cannavale) pracuje w warsztacie samochodowym, oboje klepią biedę: pozostająca na ich utrzymaniu wczorajsza arystokratka nie potrafi zaakceptować nowych warunków życia.
Najłatwiej byłoby napisać, że to Allen na czasy kryzysu. Bezlitośnie kpiący z pauperyzacji niedawnych możnych z Wall Street, cynicznie zderzający (Jasmine gardzi swoimi opiekunami) świadomość klas społecznych. I po staremu błyskotliwie przetwarzający klasykę. Scenariusz „Blue Jasmine” to swobodna wariacja na temat „Tramwaju zwanego pożądaniem” Williamsa, równie częste są cytaty z „Pani Bovary” Flauberta. Wszystko to prawda, ale Allen koncentruje się przede wszystkim na głównej bohaterce. Wyraźnie wraca do niegdysiejszych fascynacji Bergmanem, kreśli własny (daleki od Almodovarowskiego) portret „Kobiety na skraju załamania nerwowego”. Udaje mu się to dzięki wyjątkowej kreacji Cate Blanchett. Bo Jasmine to postać celowo przerysowana, zbudowana z kontrastów, do tego bez mała czarny charakter. A więc irytująca, powierzchowna snobka. Egzaltowana, pusta i interesowna histeryczka. Zmyślająca swoje życie konfabulantka, uzależniona od własnego wizerunku oszustka, hipokrytka itd. Blanchett brawurowo uwiarygodnia tę postać. To właściwie swoisty „one woman show”, który pozwala nam jeżeli nie polubić, to przynajmniej zrozumieć Jasmine. Allen sprytnie prowadzi widza kreśląc trudną relację obu sióstr, dorzuca demaskujące matactwa bohaterki, retrospekcje z czasów nowojorskich, wreszcie akcentuje postępującą rozpacz i rozpad osobowości Jasmine. Dalej mamy typowo Allenowską refleksję o złudzeniach, destruktywnej sile wyobrażeń na własny temat, rozdźwięku pomiędzy marzeniami a rzeczywistością itd.
Jest tu też oczywiście masa humoru, ironii, ale w świetle ostatnich produkcji Allena „Blue Jasmine” zaskakuje minorowym tonem, dosadnością wniosków, brakiem oswajającego dystansu. Ten zwrot zapewnił autorowi „Zeliga” poklask krytyki, „Blue Jasmine” okrzyknięto „najlepszym filmem Allena od wielu lat” itd. Tu bym akurat polemizował: zwyczajnie lubię Allena świntuszącego („Whatever Works”), czy opowiadającego bajki („O północy w Paryżu), w dodatku oglądając „Blue Jasmine” raz po raz zastanawiałem się, co zostałoby z tego filmu bez olśniewającej kreacji Blanchett. Ale to już rzecz gustu, w dodatku reżyser pisał scenariusz z myślą o konkretnej aktorce i nie przeczę: znów mu się udało. Nie wiem, który to już raz z rzędu, ale bez wątpienia: to jedna z najciekawszych wakacyjnych premier.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze