„Liczby Charona”, Marek Krajewski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSą tu morderstwa, zabójca kierujący się dziwacznym motywem, były gliniarz, zły hrabia, piękna kochanka, tajemnica wszechrzeczy zapisana w liczbach, wszystko pięknie skomponowane, napisane jeszcze piękniej. Książka korzystnie wyróżnia się na tle polskiej literatury kryminalnej.
Marek Krajewski na dobre odkleił się od Breslau. W Liczbach Charona powraca Lwów i komisarz Edward Popielski, nie będący zresztą już komisarzem.
Końcówka lat dwudziestych, początek Wielkiego Kryzysu: Lwów jest gorącym tyglem, w którym gotują się Polacy, Ukraińcy i Żydzi. W gołębniku ktoś zamordował staruszkę, trudniącą się wróżbiarstwem. Wkrótce potem policja otrzymuje przesyłkę od mordercy, a w niej napis po hebrajsku składający się w pozornie bezsensowne przesłanie. Niebawem sytuacja się powtarza, z tą różnicą, że ofiarą zbrodniarza pada młoda prostytutka. Policja robi to, co umie najlepiej, czyli się miota, zaś Edward Popielski, jedyny człowiek, który mógłby pomóc, właśnie został zwolniony, gdyż obraził swojego przełożonego mówiąc mu prawdę.
Popielskiemu niezbyt się wiedzie. Próba powrotu do działalności naukowej spaliła na panewce, korepetycje dają małe pieniądze i satysfakcję jeszcze mniejszą, latka lecą i nawet prostytutki jakoś ostatnio "spaskudniały"? Cóż może zrobić mężczyzna w tak rozpaczliwej sytuacji? Nic innego, jak tylko się zakochać. Wybranką okazuje się niejaka Renata Sperling, dawna uczennica, teraz prześladowana przez ziemianina o sadystycznych skłonnościach. Popielski postanawia pomóc pięknej dziewczynie i bynajmniej nie oczekuje wynagrodzenia w pieniądzach. Czy dwa śledztwa się połączą? No może. Przynajmniej powinny. Jeśli nie, splecie je sam Popielski.
Edward Popielski, jako następca komisarza Mocka niesłychanie mi się podoba. Człek to poobijany przez życie i niezbyt sympatyczny. Można nawet przypuszczać, że brak uroku jakoś łączy się z tym poobijaniem. Żonę stracił, forsy nie ma, z roboty wyrzucili go za pospolite chamstwo, nie będące zresztą jego jedyną wadą. Z urokiem starego satyra zabiega o wdzięki niewiast, a gdy urok nie starczy, podsypie pieniędzy, jeśli te akurat posiada. Nie waha się posłać człowieka do więzienia za zbrodnię, której ów nie popełnił: wystarczy pewność, że człowiek ów jest skończonym draniem. A jednak lubię tego faceta, może za dziwaczną niezłomność, za upór detektywi, wreszcie za to, że odrobinę się różni od śledczych najróżniejszej maści, straszących we współczesnych kryminałach. Jest coś przewrotnie swojskiego w tej postaci z pokiereszowaną mordą i nosem połamanym, w dziadzie bez grosza przy duszy, podążającym niestrudzenie za sprawą. Niestrudzenie? No dobrze. Jak się strudzi, to siądzie i sobie chlapnie.
Marek Krajewski zadał sobie wiele trudu, aby matematyczne zawiłości przedstawić w sposób maksymalnie przystępny. A i sama powieść przypomina równanie z nazbyt wielką ilością niewiadomych. Są tu morderstwa, zabójca kierujący się dziwacznym motywem, były gliniarz, zły hrabia, piękna kochanka, tajemnica wszechrzeczy zapisana w liczbach, wszystko pięknie skomponowane, napisane jeszcze piękniej i szkoda, że całość zdaje się zapadać pod własnym ciężarem. To model śledztwa, destylat powieści kryminalnej, gdzie precyzja rozplatania i splatania wątków okazuje się sztuką dla sztuki. A może jest w tym jakaś metoda? Krajewski bombarduje czytelnika detalami z przedwojennego Lwowa, choć przecież nikt nie morduje kierując się zasadami matematycznymi, a już na pewno nie śle potem listów na komisariat, nie ma takich śledczych jak Edward Popielski i, co nieskończenie smutne, kobiety tak piękne i, powiedzmy, seksualnie fantazyjne, jak Renata Sperling również nie istnieją. Cóż z tego? Jak zwykle, niewiele. Liczby Charona korzystnie wyróżniają się na tle polskiej literatury kryminalnej, a czy to już zasługa talentu Marka Krajewskiego czy marności konkurencji każdy powinien ocenić sam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze