„Zakochani w Rzymie”, Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKolejny „turystyczny” film Allena. Zwiedzaliśmy już w towarzystwie słynnego nowojorczyka Londyn, Barcelonę, Paryż… tym razem zwiedzimy Rzym. To po prostu „the best of” z rzymskimi zabytkami w tle. Daleko tu do imponującej formy reżysera z ostatnich lat, ale i tak ogląda się to przyjemnie.
Kolejny „turystyczny” film Allena. Zwiedzaliśmy już w towarzystwie słynnego nowojorczyka Londyn, Barcelonę, Paryż… tym razem zwiedzimy Rzym.
Allen wprowadza nas w realia wiecznego miasta serwując cały szereg (niestety!) niepowiązanych ze sobą historii. A więc mamy tu przeciętnego, włoskiego urzędnika (Roberto Benigni), który z dnia na dzień staje się celebrytą, naiwnego prowincjusza kuszonego przez piękną prostytutkę (Penelope Cruz), słynnego architekta (Alec Baldwin), który doradza młodszemu koledze po fachu (znany z Social Network Jesse Eisenberg), jak ustrzec się romansu z przyjaciółką (znana z Juno Ellen Page) własnej narzeczonej. Pojawiają się też emerytowany reżyser operowy (Woody Allen), wraz z małżonką (Judy Davis), by poznać rodziców narzeczonego córki. Rodzic okazuje się grabarzem, ale też genialnym tenorem (autentyczny śpiewak operowy Fabio Armiliato), który odkrywa swe talenty jedynie śpiewając pod prysznicem. Co z kolei rodzi nadzieje podstarzałego twórcy na kolejne odkrycie i efektowny come back. Podobnych historii jest tu zresztą znacznie więcej, a większość z nich to (oczywiście!) historie miłosne.
Woody Allen działa niczym fabryka: co roku wypuszcza nowy film. Ta powtarzalność zadziwia i rodzi pobłażliwość względem słabszych jego produkcji. W ostatnich latach Allen zaliczył złotą serię (Vicky Cristina Barcelona, Co nas kręci, co nas podnieca, Poznasz przystojnego bruneta, O północy w Paryżu). Tym razem wyraźnie nie starczyło mu czasu. W Zakochanych w Rzymie drażnić może nazbyt pospiesznie (by nie rzec niechlujnie) nakreślony scenariusz. Poszczególne historie niby mają punkty wspólne, ale zazębia się to wszystko topornie i bez Allenowskiej finezji. Całość jest nierówna. Kapitalne wątki (operowy come back, na wpół niewidzialny Baldwin) sąsiadują z typowymi zapychaczami. Podobnie dowcipy: bywają przednie, ale większość z nich to mechaniczne, i pozbawione firmowego wdzięku odgrzewanie starych kawałków. Chaotyczność Zakochanych usprawiedliwiać ma rzekoma inspiracja Dekameronem Boccaccia, ale niestety czuć też kryzys koncepcji „turystycznej”. Każde miasto chce mieć swój Allenowski film (mówiło się nawet o Krakowie). Metropolie walczą o sędziwego reżysera, zapewniają mu niezbędne fundusze. Allen w zamian serwuje swoje nad wyraz powierzchowne, pocztówkowe refleksje niedzielnego turysty. O dziwo wypaliło to w Barcelonie i w Paryżu, ale tam chodziło o coś więcej. Tym razem to po prostu „the best of” z rzymskimi zabytkami w tle.
Z drugiej strony przy każdym słabszym filmie nowojorczyka (ostatnio był to Sen Kasandry z 2007 roku) pojawia się nieśmiertelny argument, że „Allen nawet w słabszej formie i tak pozostaje Allenem”. I rzeczywiście: trudno odrzucić pokrętną logikę tego frazesu. Bo daleko tu do imponującej formy z ostatnich lat, ale i tak ogląda się to przyjemnie. Przekorny wdzięk, cieplutka refleksja nad ludzkimi słabościami; sympatyczne, starcze świntuszenie, firmowe poczucie humoru: wszystko to, w mniejszej niż zwykle dawce, ale jednak występuje. Do tego dochodzi przeświadczenie, że za rok (a najdalej za dwa) Allen znów przywali z grubej rury. Więc nawet jeśli tym razem zamiast zwijać się ze śmiechu będziecie po prostu chichotać i tak miło spędzicie czas. A porównując Zakochanych z poziomem statystycznej komedii made in Hollywood powtórzycie odwieczne „Allen to jednak Allen”, „bywał lepszy, ale i tak jest dobry”. I będziecie mieli rację.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze