„Benek”, Robert Gliński
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuGliński wyraźnie inspirował się angielskimi wzorcami komediodramatu społecznego. Chciał pokazać, że to my kształtujemy rzeczywistość. Dał opowieści ciekawą oprawę, nie upiększał Śląska, nie stosował wysmakowanych ujęć, kolorystycznych filtrów; krainę węgla pokazał brudną i szarą. Zaowocowało to autentyzmem, który podbija jeszcze ciekawa, bardziej teatralna niż filmowa, a więc nieopatrzona obsada.
Nie od dziś wiadomo: wybitny film potrafi zaszkodzić dalszej karierze reżysera. Doskonale widać to na przykładzie Roberta Glińskiego. Benek w żadnym wypadku nie jest filmem złym, ale fani spragnieni dzieła na miarę Cześć, Tereska mogą poczuć się nim odrobinę zawiedzeni.
Benek ma 29 lat i całe dorosłe życie (podobnie jak jego ojciec, brat itd.) spędził w kopalni. Poznajemy go, kiedy buntuje się przeciwko rodzinnej tradycji: bierze odprawę, kupuje mieszkanie i postanawia zacząć życie od nowa. Początki są trudne: Benek nie może znaleźć pracy, prześladują go oszuści, pieniądze szybko się kończą, spółdzielnia odcina mu prąd… Były górnik popada w marazm. Któregoś dnia poznaje Dankę, atrakcyjną właścicielkę podupadającego lombardu. Nie znając życia poza kopalnią, kompletnie nie wie, jak jej zaimponować. Do czasu, kiedy okazuje się, że Danka nie ma już nawet czym ogrzać lokalu. Benek odnajduje niezagospodarowane złoże i dostarcza wybrance worek węgla. A że okazuje się on nad wyraz chodliwym towarem, chwilę później Benek wraz z przyjacielem wydzierżawiają teren, na którym mieści się owe złoże, i otwierają małą prywatną kopalnię.
Każde dzieło (zwłaszcza osadzone w tematyce społecznej) ma swój najlepszy czas oddziaływania. I tutaj Gliński miał pecha: jego film przez trzy lata nie mógł znaleźć polskiego dystrybutora. W efekcie Benek trafia na nasze ekrany nieco spóźniony, już po całej fali "śląskiego kina". A szkoda, bo na tle opowieści o traumie, biedzie, alkoholizmie mógłby się wyróżniać. Choćby cieplejszą tonacją, odrobiną nadziei. Gliński wyraźnie inspirował się angielskimi wzorcami komediodramatu społecznego. Chciał pokazać, że można, że to my kształtujemy rzeczywistość. Dał swojej opowieści ciekawą oprawę, nie upiększał Śląska, nie stosował wysmakowanych ujęć, kolorystycznych filtrów; krainę węgla pokazał brudną i szarą. Zaowocowało to autentyzmem, który podbija jeszcze ciekawa, bardziej teatralna niż filmowa, a więc nieopatrzona obsada.
Ale też reżyser nie ustrzegł się pewnych błędów, głównie narracyjnych. Mnie w Benku drażniła fragmentaryczność, zbyt mocno widoczne kolejne rozdziały tej opowieści. Bo początek to Śląsk, jaki znamy z wielu filmów: udręczony, biedny, szary, pozbawiony perspektyw. Tym samym prawdziwy, ale mimo tego schematyczny, zbyt wiele razy już widziany. Dalej na pierwszy plan wychodzi sam Benek, i tu Gliński posiłkuje się lubianym przez kino schematem bożego głupca, naiwniaka o złotym sercu. Tę część broni mu fenomenalny (i debiutujący na dużym ekranie) Marcin Tyrol. W ogóle strach myśleć, jak wyglądałby Benek bez Tyrola. Mam poważne obawy, czy nie byłaby to sztucznie podkoloryzowana sklejka filmowych konwencji. Ale Tyrol gra naprawdę wyśmienicie i tym samym uwiarygodnia kolejną woltę: narodziny przedsiębiorczości (w duchu wspomnianych wzorców anglosaskich). Ta część jest naprawdę urokliwa, wciąga, zaciekawia i nieuchronnie wiedzie ku równie urokliwemu, ale zanadto już wyidealizowanemu zakończeniu. A po projekcji pozostaje wrażenie cokolwiek ambiwalentne. Bo Benek ma swoją siłę, są w nim wzruszające sceny i wyraziste postaci, jest fajne, konstruktywne przesłanie, ale są też tzw. dziury i przestoje. Jest niezdecydowanie, jaką tonację wybrać. Są chwile magii, ale są też niestety chwile nudy.
Na pewno Benek prezentowałby się lepiej trzy lata temu, kiedy rzeczywiście zamykano kopalnie, a państwo kupowało sobie czyste sumienie jednorazowymi sutymi odprawami. Wtedy temat był aktualny. Ale i teraz, w dobie odczuwalnych konsekwencji kryzysu, Benek może być dobrym wzorcem. Chociaż moim zdaniem w takim właśnie kinie ku pokrzepieniu serc ciekawiej wypadają choćby Adamik (Boisko bezdomnych) czy Jakimowski (Sztuczki). Ale to już kwestia gustu, bo Gliński jest bliżej realiów. Tak więc obejrzeć na pewno warto, chociaż jak wspominałem: zachwytów na miarę pamiętnej Tereski tym razem nie będzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze