„Boy”, Taika Waititi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKolejny talent niezależnego kina. Taika Waititi jest pupilem prestiżowego festiwalu w Sundance: wyróżniono tam wchodzącego na ekrany Boy’a. Waikiki funduje nostalgiczną (i autobiograficzną) podróż w czasy dzieciństwa. Przypomina, że dojrzewanie to magiczny czas, do którego wracamy z dużym sentymentem. Film nasycony specyficznym ciepłem, radością, wiarą w człowieka. Reżyser unika ciężkiego tonu, nie epatuje ubóstwem, nie ocenia swoich bohaterów.
Z dala od zgiełku filmowego świata, na odległych antypodach, wyrasta właśnie na naszych oczach kolejny duży talent niezależnego kina: Taika Waititi (znany też jako Taika Cohen). Cohen jest pupilem prestiżowego festiwalu w Sundance: wyróżniono tam zarówno jego (znany także i polskiej publiczności) debiut Orzeł kontra rekin, jak i wchodzącego właśnie na nasze ekrany Boy’a.
Jest rok 1984. 11-letni Boy (Rolleston) mieszka w maoryskiej osadzie z babcią, młodszym bratem Rockym i swoim najlepszym kumplem – kozą o imieniu liść. Matka chłopców nie żyje, ich ojciec Alamein (Waititi) odsiaduje wyrok w więzieniu. Ucieczką od smutnej (i biednej) rzeczywistości są dla Rocky’ego i Boya wyprawy w świat marzeń: pierwszy wierzy, że posiada supermoce; drugi, że będzie nowym Michaelem Jacksonem. Obaj bardzo mocno idealizują nieobecnego ojca (wyobrażają go sobie m.in. jako bohatera wojennego, słynnego gracza w rugby, super herosa czy kumpla Jacksona).
Pewnego dnia, pod nieobecność babci przed domem Boya pojawia się Alamein. Początkowo zachwyceni chłopcy z czasem dostrzegają prawdę: mitologizowany przez nich ojciec to w gruncie rzeczy parodia gangstera, życiowy nieudacznik, mężczyzna o psychice małego chłopca…
Waititi funduje widzom nostalgiczną (i na poły autobiograficzną) podróż w czasy dzieciństwa. Przypomina, że niezależnie od okoliczności (a te bywają w filmie naprawdę trudne) dojrzewanie to magiczny czas, do którego zawsze wracamy z dużym sentymentem.
Bo jest tu bieda, brak perspektyw, ale jest też smak pierwszych pocałunków, pierwszego alkoholu, pierwszej przejażdżki samochodem czy pierwszej marihuany. Waititi okrasza to wszystko kapitalnie zarysowanym tłem: bez końca bawi się żonglując odniesieniami do kiczowatych lat 80.; przypomina świat, w którym bohaterami byli E.T., Rocky czy wspomniany już Michael Jackson. Ale nie jest to jedynie kolorowa pocztówka z minionej epoki. Reżyser stopniowo, delikatnie poszerza kontekst opowiadanej przez siebie historii. Przychodzi czas pierwszych rozczarowań i pierwszych dojrzałych decyzji. Dla bohaterów filmu katalizatorem zmian będzie oczywiście spotkanie z Alameinem. Rozczarowanie, które stanie się impulsem, by wykonać krok w dorosłość.
Oczywiście: takich historii było już bardzo wiele. Ale Waititi ma swój indywidualny, może nie nowatorski, ale z pewnością oryginalny styl opowiadania. I doskonałe wyczucie kina. Z ogromną swobodą miesza różne gatunki filmowe. Przezabawna komedia sąsiaduje tu z poruszającym dramatem, kino społeczne gładko przechodzi w historię inicjacyjną. Doskonale poprowadzeni są aktorzy, zwłaszcza ci najmłodsi: Boy i Rocky ujmują niespotykaną wprost naturalnością.
Waititi z jednej strony pozostaje twórcą bardzo mocno związanym z Nową Zelandią, z drugiej wyraźnie inspiruje się największymi dokonaniami m.in. czeskiego i islandzkiego kina. Boy to film nasycony specyficznym ciepłem, radością, wiarą w człowieka. Reżyser unika ciężkiego tonu, nie epatuje ubóstwem, nie ocenia swoich bohaterów. Ma za to kapitalne wyczucie tragikomizmu. Bolesne konfrontacje i rozczarowania ukazane są tu przez pryzmat przezabawnych scen.
Owszem: ciepłe, słodko-gorzkie komedie o nieudacznikach najlepsze lata mają już za sobą. Ostatnio wykładają się na tej estetyce nawet jej mistrzowie, choćby Dagur Kari (Noi Albinoi, Zakochani widzą słonie) w niezbyt udanym Dobrym sercu. To przesilenie w przedziwny sposób wydaje się nie dotyczyć Taiki Waititiego. Być może dlatego, że Nowozelandczyk nie udaje mędrca, nie sprzedaje nam gotowych recept. Opowiada niezwykle śmieszne historie, z których wyziera wiara w poczucie humoru, dystans do rzeczywistości; nadzieja, że do pięknego życia potrafią wystarczyć piękne chwile. Że naiwne? Być może, ale czy ktoś wymyślił coś lepszego?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze