„The Limits of Control”, Jim Jarmusch
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuJarmusch nadal serwuje nam kino z najwyższej półki ze sporą dawką humoru i autoironii. Pełna synergia obrazu i dźwięku, powolne tempo, bezbłędne kadry: to wszystko wpierw hipnotyzuje, później wprowadza w swoisty trans. Przemierzający rozległe i przepiękne hiszpańskie plenery bohater szybuje do wnętrza własnej głowy, dostrzega nowe treści, dokonuje swoistych podsumowań.
Każdy prawdziwy kinoman doskonale zna te emocje: nerwy, z jakimi czekamy na najnowsze obrazy naszych ulubionych reżyserów. A są nimi zwykle ci, którzy rewolucjonizowali kino, kiedy mieliśmy naście lat. I tak większość wielkich z lat 80. i 90. wypaliła się już dawno (szczególnie jaskrawymi przypadkami są tu Lynch i Greenaway, którzy swoje ostatnie, najzupełniej chybione i w zasadzie nikomu do niczego niepotrzebne filmy musieli realizować… w Polsce).
Ale też bieżący sezon jest łaskawy dla najmłodszego pokolenia ekranowych dinozaurów. Nie spodziewałem się już niczego świeżego po Tarantino. I przyszło mi to (po lekturze Bękartów wojny) odszczekać. Swoim najlepszym od 20 lat filmem zachwycił niedawno Terry Gilliam (Parnassus). A jak wypada na tym tle prawdopodobnie najzdolniejszy w całej stawce Jim Jarmusch — mistrz, który nigdy nie stworzył nieudanego filmu?
Ano Jarmusch w przewrotny sposób dowodzi słuszności powyższego sloganu. Bo z jednej strony (przyznaję to z przykrością) Limits of Control to jego najsłabszy od (co najmniej) 15 lat film. A z drugiej nawet w słabszej formie Jarmusch nadal serwuje nam kino z najwyższej półki.
Streszczanie Limits of Control to zadanie absurdalne (i najzwyczajniej zbędne), ale…
elegancki i dystyngowany czarnoskóry dżentelmen (Isaach de Bankole) przyjmuje zlecenie od hiszpańskojęzycznego klienta.Wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z zawodowym zabójcą, który podejmuje się właśnie tzw. kontraktu. Dalej obserwujemy jego niespieszną podróż po kolejnych hiszpańskich miastach. W każdym z nich czeka na niego łącznik z enigmatyczną wskazówką. I tyle, jeśli chodzi o fabułę.
The Limits of Control może być dużym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy pokochali Jarmuscha za jego ostatnie, nieco prostsze i łatwiejsze do odczytania filmy (choćby Broken Flowers).
Na pozór mamy tu do czynienia z kontynuacją, a nawet syntezą Ghost Doga i Truposza (z pierwszego z tych obrazów wzięto bohatera, z drugiego — podróż, w jaką się udaje). Ale to tylko pozory. Tak naprawdę Jarmusch wraca tu do korzeni, składa swoisty hołd swoim wczesnym filmom, przywołuje narrację charakterystyczną dla Nieustających wakacji czy Inaczej niż w raju. A więc serwuje dalece bardziej hermetyczne i bezkompromisowe kino magicznej nudy.
Bo dzieje się tu naprawdę niewiele, a sceny dialogowe pojawiają się raz na kilkanaście minut (albo rzadziej). Sednem narracji pozostaje obraz splatający się z muzyką w idealnie spójną, homogeniczną wręcz całość. Pełna synergia obrazu i dźwięku, powolne tempo, bezbłędne kadry: to wszystko wpierw hipnotyzuje, później wprowadza w swoisty (i znowu: tak charakterystyczny dla Jarmuscha) trans.
Ta konsekwentna oszczędność ma też i swoje wady, ale z drugiej strony Jarmusch skupia się tutaj na tym, co zawsze było dla niego najważniejsze.
Odrzuca dygresje, zwroty fabularne, epizody. Jak przystało na podstarzałego beatnika, koncentruje się na kluczowym dla całej swojej twórczości motywie podróży. Drogi rozumianej w sensie tak geograficznym, jak i duchowym. A całe The Limits of Control kreśli przez pryzmat metafizyki i ironii jednocześnie. Firmowa Jarmuschowska łatwość wkraczania na pole intuicyjnej introspekcji łączy się z chłopięcą wręcz skłonnością do najzwyklejszego (przepraszam za określenie) robienia sobie jaj.
I to od lat decyduje o charakterze kina autora Poza prawem. Bo przemierzający rozległe (i przepiękne) hiszpańskie plenery bohater The Limits of Control faktycznie szybuje do wnętrza własnej głowy, dostrzega nowe treści, dokonuje swoistych podsumowań. A więc jest to kino narażone na pułapki pretensjonalności. Pułapki, które Jarmusch po mistrzowsku odsuwa od siebie, serwując obficie wspomniany już humor. Tym razem jest to także spora dawka autoironii. Bo dostaje się tu m.in. zamroczonej halucynogenami bohemie (której genialny nowojorczyk jest konsekwentnym reprezentantem). Dostaje się także i jego kinematografii. Kiedy jedna z bohaterek pod koniec chaotycznego monologu wypowiada kwestię: Najbardziej lubię, kiedy w filmie bohaterowie po prostu siedzą i nic nie mówią, każdy prawdziwy fan Jarmuscha po prostu musi wybuchnąć śmiechem. Bo też i naprawdę trudno o lepszą (i bardziej złośliwą jednocześnie) charakterystykę całego Jarmuschowskiego stylu.
Ten film ma jedną, dużą wadę: przerywa serię Jarmuschowskich arcydzieł. Nie dorównuje Poza prawem, Truposzowi, Ghost Dogowi czy Broken Flowers. A raczej ustępuje im nieznacznie, ale jednak ewidentnie. Co nie zmienia faktu, że naprawdę każdemu artyście życzę, by w słabszej formie prezentował się tak pięknie, jak Jarmusch w The Limits of Control.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze