„Furia”, David Ayer
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuLiczyłem na znakomite kino. Bo za kamerą stanął tu David Ayer. A więc specjalista od mrocznego, ambitnego, stylizowanego na para-dokument i programowo „brzydkiego” kina („Bogowie ulicy”, „Ciężkie czasy”). I rzeczywiście: piekło wojny jest tu ukazane nad wyraz dosłownie. Tylko czy owa „dosłowność” wystarcza, by zachwycać się „Furią”?
Z europejskiej perspektywy bajki o bohaterstwie amerykańskich chłopców w trakcie II wojny światowej wydają się cokolwiek śmieszne. Jak wspominają nieliczni pamiętający tamte czasy: Jankesi przyjechali „na gotowe”. Rozdawali czekoladę, pończochy i Lucky Strikie zawiesili flagę w Berlinie i zwinęli się do domu. Pomijając tego typu (z pewnością nieobiektywne) żarty, przyznaję: tym razem liczyłem na znakomite kino. Bo za kamerą stanął tu David Ayer. A więc specjalista od mrocznego, ambitnego, stylizowanego na para-dokument i programowo „brzydkiego” kina („Bogowie ulicy”, „Ciężkie czasy”). I rzeczywiście: piekło wojny jest tu ukazane nad wyraz dosłownie. Tylko czy owa „dosłowność” wystarcza, by zachwycać się „Furią”?
Wychodząc z kina ze wszystkich stron słyszałem „amerykańscy czterej pancerni bez psa”. Nie bez powodu: głównymi bohaterami są rzuceni na wyjątkowo „ciężki” odcinek frontu czołgiści. Jak każe kanon jest ich czterech plus jeden: dowodzący Furią (tak nazywa się ich „Rudy”) „Wardaddy” Collier (Brad Pitt), kanonier „Bible” Swan (Shia LaBeouf), kierowca „Gordo” Garcia (coraz popularniejszy Michael Pena) i mechanik „Coon-Ass” Travis (Jon Bernthal). Piątym, wyraźnie wstawionym, by reprezentował perspektywę widza, jest nieopierzony żółtodziób Norman Ellison (wsławiony rolą Percy’ego Jacksona Logan Lerman). Niemieckie czołgi (słynne Tygrysy) wyprzedzają technologicznie maszyny aliantów (Shermany), stąd amerykańscy chłopcy giną niczym przysłowiowe muchy. Wszyscy, ale nie podopieczni „Wardaddy’ego”: ekipa Furii wychodzi zwycięsko z kolejnych bitew i potyczek, zyskuje uznanie przełożonych, którzy coraz chętniej wysyłają naszych bohaterów na tzw. samobójcze misje.
Początek jest obiecujący. Czuć tu wspomniane inklinacje Ayera: wojna w jego obiektywie przez większość czasu jest szara, brudna, wyzuta z ekranowych fajerwerków; monotonna, a nawet nudna. Kiedy dochodzi do scen batalistycznych, przeciwnie: bezmiar przemocy i okrucieństwa każe niekiedy (walające się po czołgu fragmenty twarzy poprzednika Normana) odwracać oczy. Co ciekawe: reżyser wyraźnie (w każdym razie z początku) nie chce rysować laurki. Pokazuje aliantów jako ludzi zmęczonych, wypalonych, oderwanych od obowiązującej w czasach pokoju (tu trzeba zabijać, by przeżyć) moralności. Ten swoisty dekonstruktywizm amerykańskiego mitu znajduje apogeum w (zdecydowanie najlepszej!) scenie, kiedy ludzie Wardaddy’ego spożywają kolację w towarzystwie znalezionych w ruinach młodych, atrakcyjnych Niemek. Niczego nie zdradzę, ale są to ujęcia, których nie powstydziłby się nawet Sam Peckinpah.
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/2pmmWOuvEyo/furia_-_zwiastun_pl&autoplay=true[/Wrzuta]
Niestety: wszystko do czasu. Może Ayer uległ amerykańskiej propagandzie, może zamarzyły mu się oscarowe statuetki. Tak, czy siak: kicz powoli, ale systematycznie wdziera się na ekran. Scenki rodzajowe (np. po usłanym trupami polu przechadza się majestatycznie śnieżnobiały rumak) przyprawiają o przysłowiowy ból zębów. Od początku irytuje muzyka: heroiczna, tandetnie narracyjna, narzucająca widzowi wzniosłe emocje. Co gorsza wtórują jej dialogi: tu ożywa przywoływany na wstępie mit „dzielnych, amerykańskich chłopców”. To zbawcy świata, sól każdej ziemi, jedyni prawdziwi pogromcy Hitlera. Dalej Ayer wytrwale psuje pierwsze, znakomite wrażenie. Nieme ujęcia pokazują piekło wojny z sugestywnością grafik Goyi. Ale żeby na tym poprzestać? W żadnym razie. Widzowi trzeba wszystko, kawa na ławę, wyłożyć. I tak dziarski Wardaddy wprowadza w owe piekło swojego żółtodzioba, Normana. Towarzyszące temu dialogi… nie chcę się wyzłośliwiać, ale takich banałów dawno już nie słyszałem. W dodatku raz po raz siada tu napięcie: Ayer przyzwyczaił nas (by ponownie wspomnieć choćby „Bogów ulicy”) do dynamicznej, pełnej podskórnego nerwu narracji. Do rytmicznego montażu, do gwałtownych wolt. „Furia” to raczej seria słabo powiązanych ze sobą epizodów. Brakuje intrygi, wyraźnej osi fabularnej. W efekcie, pomimo scen o ogromnym natężeniu emocji, całość (trwająca oczywiście grubo ponad dwie godziny) okazuje się zwyczajnie nudna.
Skąd więc sukces „Furii”? Film (nomen omen) szturmem wspiął się na szczyt amerykańskiego box office. Z drugiej strony: dokonywały tego i o wiele słabsze obrazy. Na oglądalność pierwszego weekendu największy wpływ ma przecież reklama i nazwiska (przyznaję: grających tu naprawdę bardzo dobrze) gwiazd. „Furia” może być też objawieniem dla fanów wojennego kina (chociaż zaręczam, że do „Plutonu”, „Czasu apokalipsy”, czy „Full Metal Jacket” jest tu naprawdę bardzo, ale to bardzo daleko). Tak, czy siak: można wychwalać poszczególne elementy, ale całość… wynudziłem się i odradzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze