„Kołysanka”, Juliusz Machulski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKomedia o wampirach. Film skromny, ale perfekcyjnie zrealizowany. Pomysłowo wystylizowane bajkowe zdjęcia i kostiumy, fenomenalne charakteryzacje, muzyka o dużym walorze narracyjnym, dyskretne efekty specjalne: wszystko od pierwszych scen kreuje bardzo oryginalny i sugestywny nastrój. Rewelacyjne aktorstwo (Janusz Chabior) i doskonale poprowadzona narracja. Całości wciąga, zaciekawia i ogląda się ją bez śladu znużenia. Najśmieszniejsza krajowa komedia ostatnich lat.
Dla tych wszystkich, których zdaniem Machulski skończył się na etapie Kilera, mam dobrą wiadomość. Nie wiem, z czego to wynika: może autor Seksmisji zarobił już wystarczająco dużo pieniędzy, może dopiero teraz zdystansował się względem realiów młodego kapitalizmu? Fakt pozostaje faktem: wszystko, co w jego ostatnich filmach (choćby w Ile waży koń trojański? czy Pieniądze to nie wszystko) musiało irytować, szczęśliwie ominęło Kołysankę. A więc nie ma tu przaśnej estetyki sitcomu, nie ma jawnych nawiązań do estetyki modnych telewizyjnych seriali, nie ma gwiazd owych seriali obsadzanych w głównych rolach. I przede wszystkim nie ma żenująco dosłownego humoru, który lekceważy inteligencję widza. Machulski na powrót jest tutaj sobą. A więc autorem, owszem, kina komercyjnego i masowego. Ale jednocześnie (jak niegdyś) urzekającego błyskotliwością, lekkością i nie uwłaczającego niczyim gustom.
Bo też Machulski wraca tutaj do korzeni. Wszystkie jego najlepsze filmy powstawały, gdy albo odświeżał klasyczne kino gatunkowe (Vabank, Vinci), albo sięgał po elementy fantastyczne (Seksmisja, Kingsajz). Tutaj mamy obie te estetyki zaserwowane jednocześnie. Kołysanka to komedia o wampirach. Co najzabawniejsze, z miejsca pojawiły się (świadczące jedynie o braku inwencji kolegów po piórze) zarzuty, że Machulski chce wykorzystać koniunkturę, jaką nakręciły kolejne Zmierzchy i True Bloody. Otóż nic podobnego! Nie uświadczycie tutaj romantycznie zakochanych bladolicych amantów nakreślonych na potrzeby westchnień nastolatek. Nie będzie też powierzchownej grozy, zakrwawionych osinowych kołków, rozdzieranych kłami aort itd. Przeciwnie: Kołysanka to jedna z najinteligentniejszych dekonstrukcji horrorowego schematu, jakie pojawiły się w (nie tylko polskim) kinie ostatnich lat. Machulski najwyraźniej odzyskał swoją na wpół legendarną vis comica. Spanie w trumnach, pożywianie się krwią, zmiennokształtność — to wszystko jest dla autora Kingsajzu jedynie wyśmienitym pretekstem, by (przepraszam za określenie) robić sobie jaja. W dodatku bohaterowie Kołysanki to wampiry na wskroś polskie, co okazuje się kolejnym komicznym samograjem. A więc rodzina Makarewiczów (bo o nich tutaj mowa) zamieszkuje niespowite mgłą góry i lasy, ale zalane słońcem, sielankowe i celowo wręcz zbyt piękne mazurskie wsie (te, o których pisano wsi spokojna, wsi wesoła). W dodatku większym niż zapewnienie sobie stałego dopływu świeżej krwi problemem są dla niej typowe bolączki trawiące tzw. Polskę B. A więc bieda, zaściankowość, brak pracy, alkoholizm, obsesyjna chęć, by wyrwać się do dużego miasta itd. Wszystkie te elementy naprawdę wyśmienicie ze sobą współgrają, a ich suma czyni Kołysankę prawdopodobnie najśmieszniejszą krajową komedią ostatnich lat.
W dodatku wraz ze swoim firmowym wyczuciem komedii Machulski odzyskał też wyczucie kina w ogóle. Bo Kołysanka to film skromny, ale naprawdę perfekcyjnie zrealizowany. Króluje tu zasada spójności: pomysłowo wystylizowane bajkowe zdjęcia i kostiumy, fenomenalne charakteryzacje, muzyka o dużym walorze narracyjnym, dyskretne efekty specjalne: wszystko to cudownie do siebie pasuje i właściwie od pierwszych scen kreuje bardzo oryginalny i sugestywny nastrój filmu. Do tego dochodzi rewelacyjne aktorstwo (na szczególne brawa zasłużył Janusz Chabior w roli dziadka, ale naprawdę wszyscy grają tutaj wyśmienicie) i doskonale poprowadzona narracja. Bo chociaż Kołysanka ma epizodyczną, pozbawioną głównego wątku konstrukcję, w całości wciąga, zaciekawia i ogląda się ją bez śladu znużenia.
Dobrze, że Machulski znów jest w formie. Bo polskie kino cierpi na irytujące rozdwojenie. Z jednej strony mamy ambitne i w ostatnich latach coraz częściej udane, ale zawsze jednoznacznie pesymistyczne kino festiwalowe (od Placu Zbawiciela poczynając, a na Domu złym kończąc), z drugiej — potwornie żenujące komedie romantyczne w stylu Tylko mnie kochaj, Dlaczego nie itd. A pośrodku? Pośrodku nie mamy nic. To znaczy kiedyś mieliśmy Machulskiego i Bareję, ale w ostatnich latach… Na szczęście Machulski poszedł po rozum do głowy i znów jest na posterunku, znów spełnia swoją dziejową rolę: dostarcza nam komercyjne, masowe kino, którego naprawdę nie musimy się wstydzić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze