"Wzgórze nadziei", reż. Anthony Minghella
"Wzgórze nadziei" Anthony'ego Minghelli, który zasłynął oscarowym "Angielskim pacjentem", jest adaptacją powieści Charlesa Fraziera. Po wyjściu z kina mógłbym przysiąc, że ta ma co najmniej sto lat, tak klasyczna - pod pewnymi względami - wydawała mi się ta historia. Ale nie, książka została wydana zaledwie siedem lat temu i dumne "klasyczna" pozostaje zamienić na "wtórna". Filmu nie ogląda się łatwo, raz, że to wszystko już gdzieś było i zwyczajnie nuży, natomiast za dwa robi charakterystyczna, leniwa narracja Minghelli, która nie porwała mnie nawet w ładnie zrealizowanej scenie bitewnej (chociaż to pierwsze minuty filmu).
To może i ładnie brzmi, ale w rzeczywistości sprowadza się do teatralnego przeglądu raczej nieciekawych postaci drugoplanowych. Mamy upadłego duchownego (zabawny Philip Seymour Hoffman), samotną matkę (Natalie Portman), cwaniaka Juniora (Giovanni Ribisi) itd. Obsada drugiego planu jest znakomita (pierwszego zresztą też), ale tylko jej część potrafi wykrzesać z papierowych postaci jakieś życie. Prawdziwe pole do popisu miała jedynie Zellweger i w pełni je wykorzystała. Najlepiej "grają" surowe rumuńskie Karpaty, które zastępują Amerykę i oszczędna scenografia, która sprawia miejscami przygnębiajace wrażenie.
Zastanawiam się, dlaczego pominięcie w oscarowych nominacjach Nicole Kidman było takim zaskoczeniem; w tym filmie wypadła naprawdę blado (dosłownie i w przenośni) i z pewnością nie jest to jej najlepszy, ani nawet dobry, występ. Co do samego "Wzgórza..." - Miramax musi znaleźć jakiś inny patent na Oscary, ten już się przejadł chyba wszystkim.