„Zapomniane słowa”, Magdalena Budzińska
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuHecny, ancymonki, buzdygan, gwiazdopatrznia, ordynus i pieczeniarz... Czy ktoś wie, co znaczą te tajemnicze słowa? Poloniści i wielbiciele literatury zapewne tak. A co począć z ludźmi, którym do książek daleko, a do dobrej publicystyki historycznej nie zaglądają w ogóle? To do nich między innymi adresowana jest przezabawna książka o zapomnianych słowach; antologia wyrazów niebanalnych, ciekawie brzmiących, ale – mimo wszystko – wyrugowanych z naszej pamięci
Hecny, ancymonki, buzdygan, gwiazdopatrznia, ordynus i pieczeniarz… Czy ktoś wie, co znaczą te tajemnicze słowa? Poloniści i wielbiciele literatury zapewne tak. A co począć z ludźmi, którym do książek daleko, a do dobrej publicystyki historycznej nie zaglądają w ogóle? To do nich między innymi adresowana jest przezabawna książka o zapomnianych słowach; antologia wyrazów niebanalnych, ciekawie brzmiących, ale – mimo wszystko – wyrugowanych z naszej pamięci (wyrugowanych, czyli brutalnie usuniętych). Czy warto do nich wracać? Autorzy "Zapomnianych słów" twierdzą, że tak! Bo dzięki nim nasza polszczyzna jest czymś więcej niż tylko narzędziem prostej, efektywnej komunikacji. Bo takie słowa wnoszą do naszego życie poetycką (nie bójmy się tego słowa) wartość.
Kogo znajdziemy w książce stworzonej i zredagowanej przez Magdalenę Budzińską? Oprócz znanych pisarzy i publicystów są w niej aktorzy, naukowcy, autorzy piosenek i poeci. Kilka nazwisk dla przykładu: Michał Ogórek, Mariusz Szczygieł, Małgorzata Szejnert, Andrzej Stasiuk, Hanna Samson, Sylwia Chutnik, Jan Miodek, ks. Adam Boniecki, Jerzy Bralczyk i Jan Hartman. Łącznie: 90 autorów od lat związanych z polską polityką, kulturą i nauką. To dzięki nim poznajmy kawał wyjątkowej historii naszego języka, czyli „czegoś”, co decyduje o naszej tożsamości, o tym, kim jesteśmy.
Czytelnicy zaawansowani wiekowo będę mieli największą frajdę z lektury tej książki. Wystarczy tylko, że sięgną pamięcią do czasów, gdy biegali po podwórku w podartych spodniach. Zapomniane obrazy wrócą do nich jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Taki efekt wywołują chociażby teksty Joanny Szczepkowskiej i Bohdana Zadury, poświęcone sformułowaniu „Bonie dydy”. Zadura pisze:
[…] było to zaklęcie, potwierdzające, że wypowiadający je mówi prawdę. Że tak było, jak mówi, albo że dotrzyma tego, co obiecuje. Odpowiednik „jak Boga kocham”, zaczynającego się od dwóch takich samych sylab: „jak kocham”, które jednak nie miało prawa pojawić się w chłopięcych ustach, bo w początkach lat pięćdziesiątych wiedzieliśmy, że imienia Pana Boga nie wolno przywoływać nadaremno.
Co naprawdę znaczy sformułowanie „jak bonie dydy”, tego Zadura nie podaje, chociaż intensywnie zastanawia się nad znaczeniem poszczególnych słów. Niezwykła sprawa! Może „bonie dydy” to „cycki bony” (wyjaśnienie zaproponowane przez syna Zadury)? A może powiedzonko, któremu blisko do innego magicznego zaklęcia „asa tadarasa” i „jak bum-cyk-cyk”? Czy ktoś rozwiąże tę tajemnicę?
Słowo „awanturnik” to z kolei bohater tekstu Ziemowita Szczerka. Jak podaje autor, kiedyś słowo „awanturnik” oznaczało wielbiciela przygód, człowieka ciekawego wrażeń, kogoś, kto nie potrafił usiedzieć w miejscu. Jego pochodzenie związane było z łacińskim słowem „advenire”, czyli „przychodzić”, a później — z angielskim słowem „adventurer” (podróżnik). Dziś „awanturnik” to ktoś, kto wszczyna awantury, a więc postać negatywna, której miejsce jest raczej w więzieniu niż na pokładzie baśniowej fregaty. Dlatego Ziemowit Szczerek postuluje, by stworzyć polski odpowiednik angielskiego „adventurera”. Wśród jego propozycji jest „przygodowiec” i „przygodnik”, ale słowa te Szczerek odrzuca na wstępie, słusznie twierdząc, że i źle brzmią i nie mają sensu. Dlatego autor książki „Przyjdzie Mordor i nas zje” żąda, by przywrócić awanturnikowi należną mu cześć albo stworzyć właściwy polski odpowiednik.
Wspomnijmy jeszcze o tekście znanego polskiego czechofila Mariusza Szczygła. Autor ten na warsztat analityczny wziął archaiczne dość słowo „hecny”. W naszym języku wciąż obecna jest „heca” - określenie czegoś zabawnego, dowcipnego, a jednocześnie wyrafinowanego. Ale nie mamy już właściwego określenia na kogoś, kto taką hecę potrafi urządzić (a przecież kiedyś mieliśmy słowo – przymiotnik „hecny”). Bądźmy szczerzy: nasz język traci swoją delikatność i przewrotność, więc luk w słowniku jest coraz więcej. Dlatego Szczygieł pisze:
My dziś mamy „jajcarstwo” i jakieś mi się to wydaje prymitywniejsze. Wolę „hecny” od „jajcarski”, bo w jajcarstwie jest coś przyziemnego. Hecny jakoś nobilituje. A nawet sprawia, że hecni hecarze, hecownicy, hecarki i hecowniczki oraz ich hece mogą od razu zmienić się w anegdotę, a nawet stać się częścią literatury.
Język jako anegdota? Słowa, które zamieniają się w literaturę? Dlaczego nie? Piękne mówienie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Może więc "Zapomniane słowa" Magdaleny Budzińskiej będę inspiracją do refleksji nad językiem i uczynią z nas mistrzów sztuki oratorskiej? Profesor Miodek byłby szczęśliwy!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze