"Miasto ślepców", Fernando Meirelles
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWybitny specjalista od ekranizacji prozy wziął na warsztat słyną powieść noblisty Jose Saramago. Wyraźnie widać efekty pracy wybitnych fachowców. Bardzo dobrze radzą sobie aktorzy. Demoniczny wręcz Gael Garcia Bernal wyłamuje się tą rolą z przypisanej mu dotąd szufladki młodzieńców delikatnych i romantycznych. Robiący zawrotną karierę Mark Ruffalo serwuje przejmujący obraz kryzysu męskości. Julianne Moore to z kolei fenomenalna synteza kobiecości. Prawdziwym bohaterem Miasta jest Cesar Charlone i jego zdjęcia.
Fernando Meirelles, wybitny specjalista od ekranizacji prozy (Miasto Boga, Wierny ogrodnik), tym razem bierze na warsztat słyną powieść noblisty Jose Saramago.
W bliżej nieokreślonej metropolii wybucha epidemia ślepoty. Choroba rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie. By zachorować, wystarczy najdrobniejszy nawet kontakt z zakażonym. I tak tracą wzrok wszyscy ci, którzy pomagali pierwszym ociemniałym. Chwilę później dołącza do nich doktor, który ich badał. Po kilku dniach władze przyznają się do bezsilności. W nieczynnym szpitalu psychiatrycznym zostaje otwarty oddział, w którym chorzy mają być poddani kwarantannie. Niebawem szpital pęka w szwach. Pojawiają się problemy z zaopatrzeniem, zanika kontakt ze światem zewnętrznym. Kiedy zaczyna brakować jedzenia, zanika solidarność między zakażonymi. Zaczyna się brutalna walka o władzę.
Miasto ślepców oglądałem z coraz to większym poirytowaniem. Jestem fanem Meirellesa, zachwyca mnie percepcja jego etatowego współpracownika, odpowiedzialnego za zdjęcia Cesara Charlone. Sama powieść Saramagi również jest wyśmienita. Ale nie pierwszy to przykład, w którym suma doskonałych składników niekoniecznie odwdzięcza się w postaci udanego dzieła. Niestety Miasto ślepców to, owszem ambitna i odważna, ale jednak porażka.
Tak naprawdę można się było tego spodziewać. Jose Saramago latami odmawiał udostępnienia praw do ekranizacji. Jako powód podawał z gruntu niefilmowy charakter całej narracji. I nie sposób się z nim nie zgodzić. Miasto ślepców to wyśmienita powieść, ale też typowe dzieło noblisty. A więc proza niesłychanie wręcz wielowątkowa i wielopłaszczyznowa. Saramago zawarł w niej sumę swoich refleksji na temat współczesności, moralności, człowieczeństwa. Meirelles i scenarzysta Don McKellar nie chcieli spłycić pierwotnego zamysłu. W efekcie utonęli w nadmiarze materiału, zbyt dużym jak na film bagażu znaczeń i wniosków.
I tak Miasto ślepców jest obrazem przeładowanym. Gdyby twórcy zdecydowali się skupić na którymś ze składników książki, prawdopodobnie film byłby wyśmienity, bo poszczególne jego części są bezsprzecznie udane. Przekonuje wstęp, w którym bezbłędnie rozegrana jest naturalna dla każdego człowieka obawa przed ślepotą. Ma swój ciężar apokaliptyczna wizja, którą obserwujemy, gdy epidemia rozrasta się w niekontrolowany sposób. Obraz rozpadającego się człowieczeństwa i zaniku moralności w ekstremalnych warunkach sam w sobie jest wyśmienity. Tyle że każdy z wymienionych wątków (a jest ich w Mieście ślepców znacznie więcej) to temat na oddzielny film. Wrzucone wszystkie razem do jednego worka drażnią. Każdy z nich potraktowany jest pobieżnie, śladowo wręcz. W efekcie całość nie wzbudza emocji i to jest największym grzechem filmu. Ogląda się go "na zimno", a od pewnego momentu nawet ze znużeniem.
A szkoda. Bo widać w Mieście ślepców efekty pracy wybitnych fachowców. Bardzo dobrze radzą sobie aktorzy. Demoniczny wręcz Gael Garcia Bernal wyłamuje się tą rolą z przypisanej mu dotąd szufladki młodzieńców delikatnych i romantycznych (w jego filmografii Miasto ślepców będzie tym, czym dla Johnny'ego Deppa było np. Las Vegas Parano). Robiący zawrotną karierę Mark Ruffalo (Zodiac, Droga do przebaczenia) serwuje tu naprawdę przejmujący (i aktualny) obraz kryzysu męskości. Julianne Moore w roli jego żony to z kolei fenomenalna synteza kobiecości — dopóki umożliwiają jej to okoliczności, jest słaba, niesamodzielna, potrzebuje wsparcia. W sytuacji ekstremalnej, nastawionej na przetrwanie, to ona okaże się najsilniejsza, to ona będzie wspierać innych. W tych postaciach widać przenikliwość wizji Saramago, całą jego, wspomnianą już, refleksję na temat współczesności.
Ale prawdziwym bohaterem Miasta ślepców jest Cesar Charlone i jego zdjęcia. Prezentowana na początku filmu wizja ślepnięcia jako rozlewającej się białej palmy pozwala natychmiastowo wczuć się w sytuację ociemniałych, poczuć grozę takiego położenia. Metropolia, w której narasta chaos, odizolowany, coraz bardziej brudny i odrażający szpital — to wszystko w obiektywie Charlone'a składa się na wizję, która na długo pozostaje w pamięci.
Reasumując - Miasto ślepców to klasyczny, podręcznikowy wręcz przykład filmu straconej szansy. Rewelacyjnie sfotografowany, doskonale obsadzony, świetnie zagrany. Ale emocjonalnie pusty. Rozmijający się ze swoim powołaniem, którym ewidentnie miała być silna refleksja, swoiste katharsis. Meirelles najzwyczajniej porwał się z motyką na słońce. Pozostaje mieć nadzieję, że ten (wyśmienity przecież) reżyser w przyszłości będzie się trzymał prozy mającej przełożenie na język kina. A więc operującej jednostkową historią. Taką, która nie sugeruje wniosków, ale pozwala je samodzielnie wysnuć. Już po projekcji. A tych wszystkich, którzy pragną szerokiego dyskursu socjologicznego, filozoficznego, psychologicznego itd. z czystym sumieniem odsyłam do powieści Jose Saramago. To tam znajduje on właściwą sobie formę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze