„Conan Barbarzyńca”, Marcus Nispel
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuRemake kultowego obrazu ze Schwarzeneggerem jeszcze na długo przed premierą stał się obiektem drwin. Samej premierze towarzyszył zaskakująco słaby wynik w amerykańskim box office i chór nieprzychylnych recenzji. Film zaczyna się ciekawie, ale o porównaniach z kultowym pierwowzorem w ogóle nie może być mowy.
Remake kultowego obrazu ze Schwarzeneggerem jeszcze na długo przed premierą stał się obiektem drwin. Samej premierze towarzyszył zaskakująco słaby wynik w amerykańskim box office i chór nieprzychylnych recenzji. Czyli obyło się (prawie) bez zaskoczeń.
Prawie, bo Barbarzyńca zaczyna się ciekawie. Naiwny, ale sugestywny wstęp wprowadzający widzów w mityczne realia okołocymeryjskiego świata naprawdę robi wrażenie. Już po kilku ujęciach widać, że na wysokości zadania stanęli wszyscy odpowiedzialni za warstwę wizualną nowego Conana. Kapitalne dekoracje, kostiumy, krajobrazy, brudny świat barbarzyńców skontrastowany z gigantycznymi górskimi twierdzami mrocznych czarnoksiężników itd. Wszystko to oczywiście nasycone charakterystycznym dla fantasy heroicznym patosem, ale też pozbawione typowo hollywoodzkiego lukru. Dalej obserwujemy narodziny barbarzyńcy (oczywiście na polu bitwy), później jego dzieciństwo, dojrzewanie. Fajnie sprawdza się tu odtwórca roli małego Conana, rezolutny nastolatek Leo Howard. Surową idyllę barbarzyńskiego świata kończy rzeź rodzinnej wioski przeprowadzona przez marzącego o nieśmiertelności Khalara Zyma (znany m.in. z Avatara Stephen Lang). Cały ten rozbudowany wstęp trwa dobre pół godziny i ku własnemu zdziwieniu oglądałem go bez najmniejszych zastrzeżeń.
Ale dalej pojawia się dorosły Conan (Jason Momoa) i tu zaczynają się schody. To właśnie wybór Hawajczyka był przyczynkiem do wspomnianych drwin. Wypominano mu m.in. udział w Słonecznym patrolu. Nie do końca słusznie, bo plażowe wygibasy w towarzystwie Pameli Anderson to dla Momoa przeszłość. Teraźniejszość wyznacza m.in. udział w tegorocznym hicie HBO, serialu Gra o tron. I tam właśnie Momoa kapitalnie grał tępego, gwałtownego dzikusa, takiego właśnie, nie przymierzając, idealnego Conana barbarzyńcę. Gdyby twórcy poszli tym tropem, kinowe fantasy wzbogaciłoby się o ciekawy tytuł. Ale nie. Czy to sam Momoa zamarzył o plakatach zdobiących sypialnie nastolatek, czy takim chcieli widzieć go producenci, dość powiedzieć, że mamy tu barbarzyńcę niby szorstkiego, przybrudzonego, ale w gruncie rzeczy bez mała metrosekualnego. A to już groteska. Momoa z pewnością ma warsztat szerszy niż słynne dwie miny Schwarzeneggera, ale nie ma nawet ułamka charyzmy niegdysiejszego gubernatora Kalifornii. Inna sprawa, że nie pomaga mu fatalny, pozbawiony pomysłu, najeżony beznadziejnie napisanymi dialogami scenariusz. I tu właśnie tkwi gwóźdź do trumny nowego Conana. Aktorzy wyraźne męczą się wypowiadając bzdurne kwestie, całość automatycznie zyskuje odcień niezamierzonego przez twórców komizmu. Podobnie fabuła. Autorzy bronili się rzekomymi nawiązaniami do prozy Howarda. I faktycznie: jest tu (pominięty w oryginale ze Schwarzeneggerem) wątek pirackiej przygody, jest mamienie urokami orientu, jest fragmentaryczna budowa łącząca poszczególne epizody. Ale nie sprawdza się to w bez mała dwugodzinnej fabule. Gubi się gdzieś główny wątek zemsty na Khalarze, gubi klarowność, pojawia się najzwyklejsza nuda. Twórcy próbują jeszcze bronić się (typowym dla współczesnego Hollywood) obłędnym tempem zdarzeń, oszalałym montażem itd. W efekcie całość w finale przypomina już nie fantasy, ale grę playstation.
Na korzyść Conana działa jeden, z gruntu nie merytoryczny argument: myślałem, że będzie jeszcze gorzej. Ale i tak jest słabo. A o porównaniach z kultowym pierwowzorem w ogóle nie może być mowy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze