„Rzeź”, Roman Polański
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNowy Polański jest genialny, jest olśniewający, jest jednym z najlepszych obrazów naszego słynnego rodaka. Idźcie, dajcie się zaskoczyć, rozbawić, sprowokować do dyskusji. Tak dobre kino nie trafia na nasze ekrany zbyt często.
Zdarza się, że przesadna reklama, rozbuchany do granic możliwości (jak to się dziś mówi) hype, potrafi filmowi zaszkodzić. Widz konfrontuje się z obrazem pod wpływem zawyżonych oczekiwań. I tego właśnie bałem się idąc na Rzeź. Bo od kilku tygodni zewsząd słyszę genialny, olśniewający, najzabawniejszy i jeden z najlepszych w całej karierze Polańskiego. Wszystko zrozumiałem już po projekcji. Bo dysponując takim produktem dystrybutorzy (i ich PR-owcy) mogą szaleć do woli. A nam pozostaje przyznać: istotnie. Nowy Polański jest genialny, jest olśniewający, jest jednym z najlepszych obrazów naszego słynnego rodaka.
Polański ekranizuje głośny dramat Yasminy Rezy (w Polsce wystawiany pod tytułem Bóg mordu). Streścić go niepodobna, bo Rzeź karmi się teatrem. Wszystko rozgrywa się w obrębie jednego mieszkania. Obserwujemy spotkanie dwóch małżeństw, zorganizowane, by omówić szkolną bójkę ich synów. Z początku króluje pełna żartów, bardzo serdeczna atmosfera. Na stół wjeżdżają kawa, szarlotka i whiskey. Wydaje się, że Cowanowie i Longstreetowie dogadają się bez trudu. Ale Polański i Reza nie byliby sobą, gdyby nie zafundowali nam psychodramy. I rzeczywiście: rozmowa szybko wymyka się spod kontroli, pozornie błahy konflikt wydobywa skrywane urazy (tu zadziałają różnice klasowe) i wewnętrzne problemy obu małżeństw (te ostatnie ukazano tak, że nie powstydziłby się ich nawet Bergman w swoich słynnych Scenach z życia…). Co ważne: przywykliśmy już do słowa psychodrama automatycznie dodawać bolesna. Ale nie tym razem. Bo film Polańskiego jest przede wszystkim obezwładniająco śmieszny. Co nie znaczy, że wesoły. Humor często obnaża lepiej niż np. epatowanie cierpieniem. I tak właśnie jest w tym przypadku: z jednej strony oglądając Rzeź nie sposób zachować powagę. Z drugiej: tytuł okazuje się jak najbardziej adekwatny.
Pisząc o Rzezi nie da się uniknąć sloganów w rodzaju realizacyjny majstersztyk, reżyserska wirtuozeria czy koncert wielkiego aktorstwa. W tym przypadku są to proste stwierdzenia faktów. Zaczynając od aktorów: jest ich tylko czwórka, ale za to jaka! Żony grają Jodie Foster i Kate Winslet, mężów Christoph Waltz (Bękarty wojny) i John C. Reilly (Magnolia, Aviator, Gangi Nowego Jorku). Nie są to więc debiutanci, którzy pracę z Polańskim postrzegaliby np. jako wielką szansę. Ale zadziałał tu inny schemat: znudzonym odgrywaniem kolejnych ról w hollywoodzkich superprodukcjach Winslet i Foster Polański umożliwił powrót do artystycznych (czyli teatralnych) korzeni. I czuć tu prawdziwą pasję. Każdy gest, grymas, intonacja każdego słowa: wszystko to i wywołuje salwy śmiechu, i jednocześnie zachwyca precyzją. Podobnie cała realizacja. Scenografia ogranicza się do dwóch pomieszczeń, ale każdy detal bezbłędnie oddaje charakter gospodarzy. Albo zdjęcia autorstwa Pawła Edelmana: dynamiczne, ale jednocześnie klarowne, pozbawione efekciarstwa. Z jednej strony odrywają Rzeź od (w kinie często irytującego) wrażenia teatralności, z drugiej: przybliżają wydarzenia, sprawiają, że widzowie szybko zaczynają się czuć, jakby sami byli gośćmi w salonie Longstreetów.
I na tym, z pełną premedytacją, skończę ten tekst. Bo Rzeź to dla recenzenta prawdziwy samograj. Wychwalając jej zalety można bez trudu zapełnić choćby i kilkanaście stron. Pozbawiając tym samym widza radości z bycia zaskakiwanym. Tak więc idźcie, dajcie się zaskoczyć, rozbawić, sprowokować do dyskusji. Zaręczam: tak dobre kino nie trafia na nasze ekrany zbyt często.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze