„The Box. Pułapka”, Richard Kelly
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZdecydowanie jeden z najsłabszych amerykańskich filmów minionego sezonu. Irytująca, nużąca hybryda zbyt wielu gatunków. Całość zaczyna thriller, później skręca w stronę horroru. Pojawia się NASA i Marsjanie, a film ląduje w rejonach kina science fiction. Wszystkiemu towarzyszy aura łzawego i bardzo komercyjnego familijnego melodramatu. Beznadziejny, chaotyczny scenariusz odziera postacie z jakiejkolwiek psychologicznej wiarygodności. Efekt ten potęguje bardzo słabe aktorstwo.
Historycy i krytycy sztuki często i chętnie nadużywają terminu "kultowy". Ale są też sytuacje, w których nie sposób go nie użyć. Tak było w wypadku pełnometrażowego debiutu Richarda Kelly'ego. Donnie Darko nie był może liderem ówczesnych box office, ale bardzo szybko zapracował na stałe miejsce w historii kina. Od początku miał nieprzejednanych (żeby nie powiedzieć: fanatycznych) zwolenników.
I trwa to po dziś dzień: wciąż powstają kolejne fankluby Donniego, wciąż rośnie rzesza tych, dla których jest to ten jedyny i najważniejszy film. Takiej sytuacji zawsze towarzyszą duże oczekiwania. I dlatego spieszę, by ostrzec fanów Kelly'ego: najlepiej odpuście sobie The Box. Po co macie się denerwować? Możecie mi wierzyć albo nie, ale The Box to zdecydowanie jeden z najsłabszych amerykańskich filmów minionego sezonu.
Na pierwszy rzut oka Lewisowie to małżeństwo idealne. Wciąż jeszcze młodzi, przystojni, mają ciekawe prace, sympatycznego i zdolnego syna, ładny dom. Żyją nieco ponad stan, ale jakoś dają sobie radę. Do czasu. James (Marsden) dowiaduje się właśnie, że nie otrzyma obiecanego awansu. Tym samym nie będzie mógł sfinansować ważnego dla Normy (Diaz) zabiegu chirurgicznego (Norma w dzieciństwie na skutek nieszczęśliwego wypadku straciła część stopy, od tego czasu utyka).
Jednocześnie zatrudniająca Normę elitarna szkoła wycofuje się z programu bezpłatnego nauczania dzieci pracowników. Lewisów nie stać na opłacenie czesnego. Któregoś dnia ktoś zostawia pod ich drzwiami tajemniczą paczkę. W środku znajduje się pudełko z jednym przyciskiem. Chwilę później odwiedza ich dystyngowany dżentelmen ze straszliwie zdeformowaną oparzeniami twarzą (Langella).
Składa Lewisom propozycję: jeżeli nacisną guzik, gdzieś w świecie umrze ktoś, kogo nie znają. Jednocześnie otrzymają milion dolarów. Na podjęcie decyzji mają 24 godziny.
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że żyjemy w czasach postmoderny, a krzyżowanie wielu rozmaitych gatunków jest dziś ogólnie przyjętą metodą prowadzenia narracji. Co nie zmienia faktu, że twórca musi dokonać wyboru, musi wiedzieć, o czym i jak chce opowiedzieć.
Kelly, realizując The Box, nie dokonał właściwie żadnego wyboru. Upchnął tu wszystko, co przyszło mu do głowy. W efekcie dostajemy irytującą (i z czasem coraz bardziej nużącą) hybrydę zbyt wielu gatunków. Czegóż tu nie ma?! Całość zaczyna się niczym thriller, chwilę później skręca w stronę horroru, by po kilkunastu minutach zanurzyć się w charakterystycznej dla późnego Lyncha onirycznej poetyce.
Nie na długo, bo tuż za rogiem czekają już NASA i Marsjanie, a The Box ląduje w rejonach kina science fiction. Jakby tego było mało, wszystkiemu nieustannie towarzyszy aura łzawego i bardzo komercyjnego familijnego melodramatu, a w drugiej połowie filmu dostajemy jeszcze coś na kształt niezamierzonej parodii Dostojewskiego i Bergmana. Na arenę wjeżdża etyka i metafizyka, bohaterowie muszą walczyć o swoje zagrożone wiecznym potępieniem dusze.
Ba, niektórzy z nich otrą się nawet o tajemnicze miejsce, które nie jest ani tu, ani tam (coś na kształt nieba, czyśćca, a na pewno dowodu na istnienie wędrówki dusz). Nie zabraknie też wątku apokaliptycznego, bo też i ludzkość za sprawą swojej chciwości niechybnie skończy marnie. Czy do owego końca przyłożą rękę najwyraźniej dogadani już z katolickim Bogiem złowieszczy Marsjanie, czy może przeciwnie — całość jest jedynie spiskiem NASA i CIA?
O tym prawdopodobnie marzył Kelly: chciał, by widz opuszczał salę kinową pełen niepokoju, z masą kłębiących się w głowie pytań, na które nie będzie umiał znaleźć odpowiedzi.
Niestety kompletnie mu się to nie udało. Film bardzo szybko staje się niezamierzoną autoparodią. Beznadziejny, absurdalnie wręcz chaotyczny scenariusz odziera postacie z jakiejkolwiek psychologicznej wiarygodności.
Efekt ten potęguje naprawdę bardzo słabe aktorstwo. Niby Diaz ma w swoim dorobku kilka ciekawych kreacji, ale generalnie jest etatową odtwórczynią ról głupiutkich blondynek. I z tego właśnie bagażu doświadczeń najwyraźniej korzystała, wcielając się w (notabene zakochaną w twórczości Sartre'a) Normę. Nie inaczej podszedł do swojego zadania Marsden, facet o aparycji Kena (tego od Barbie).
I tak The Box, a więc (w założeniu twórców) trącący metafizycznym dramatem thriller science fiction, dostał oprawę na poziomie co najwyżej najsłabszych komedii romantycznych — tych, w których od lat brylują Adam Sandler i Bradley Cooper. Na usprawiedliwienie Kelly'ego trzeba powiedzieć, że najwyraźniej, przystępując do realizacji tego obrazu, miał jak najlepsze chęci, prawdopodobnie chciał powiedzieć coś ważnego.
Ale nic na to nie poradzę: analizując jego intencje, cały czas miałem w głowie słynne przysłowie o tym, czym jest piekło wybrukowane.
Może takie jest przeznaczenie Kelly'ego; może na zawsze pozostanie już reżyserem jednego bardzo udanego filmu.
Dotąd nie mogłem się nadziwić, czemu na nasze ekrany nie trafił żaden z jego późniejszych obrazów (Domino, Koniec świata). Tłumaczyłem sobie to następująco: wiadomo, że polscy dystrybutorzy często wycofują się z reprezentowania naprawdę dobrych i wartościowych, ale trudnych filmów (ostatnio ten los spotkał choćby rewelacyjny obraz Spike'a Jonze Where the Wild Things Are).
Po obejrzeniu The Box mam poważne wątpliwości, czy intencje dystrybutorów nie były dalece bardziej racjonalne. Chociaż z drugiej strony nie powinienem się wypowiadać na temat filmów, których nie widziałem. Widziałem za to The Box i zaręczam: oglądanie tego filmu to najzwyklejsza strata czasu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze