"16 przecznic", reż. Richard Donner
DOROTA SMELA • dawno temuTakich filmów było już co najmniej kilka. Wspomnijmy choćby Wyzwanie Clinta Eastwooda, do którego 16 przecznic jest porównywane, czy Atak na posterunek albo Zdążyć przed północą. Jaką przewagę ma nad nimi obraz Donnera? Może żadnej. A może doskonale skondensowaną akcję, znakomitą rolę Willisa i naturalistyczny, pulsujący przemocą obraz Manhattanu jako miejsca-pułapki. Prawdopodobnie spośród wszystkich filmów, w których interakcja między skrajnie różnymi charakterami ma zasadnicze znaczenie dla akcji, 16 przecznic należałoby umieścić w czołówce najlepiej zagranych duetów.
16 przecznic to przykład filmu, w którym tendencje do podkręcania rzeczywistości nie przekraczają granic dobrego smaku. Przyzwoity scenariusz, z żywymi dialogami i pogłębioną ekspozycją postaci, trafił bowiem na świetnych aktorów i porządnych realizatorów.
Biorąc pod uwagę życiorys Richarda Donnera, twórcy takich hitów jak Omen, Teoria spisku czy cztery części Zabójczej broni, 16 przecznic jest być może najbardziej realistycznym i powściągliwym filmem w jego dorobku. Akcja, która rozgrywa się w czasie rzeczywistym, szczęśliwie wolna jest od formuły Mission Impossible i w miarę możliwości utrzymana w ryzach ciągłości przyczynowo-skutkowej oraz prawideł psychologii.
Bohaterów jest dwóch — pozbawiony złudzeń gliniarz Jack Mosler (Bruce Willis) i drobny przestępca, czarnoskóry gaduła Eddie Bunker (Mos Def, ostatnio zabłysł świetną rolą w filmie Autostopem przez galaktykę), który ma być kluczowym świadkiem w procesie przeciwko skorumpowanym policjantom. Zadanie z pozoru dziecinnie proste — przewiezienie Bunkera do sądowego aresztu, mieszczącego się 16 przecznic od posterunku – okazuje się równie trudne co odtańczenie samby na linii ognia. Nie po raz pierwszy Willis pokazuje aktorską klasę — weźmy choćby 12 małp, gdzie wyzwolił się z szufladki milczącego superbohatera. Tu niejako polemizując ze swoimi największymi komercyjnymi rolami, jednocześnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom widza.
W początkowej fazie akcji przepity, wymizerowany i mocno nieświeży policjant, któremu marzy się drzemka i zimne piwo, nijak nie zdradza formy komandosa, którym siłą rzeczy i wymogów gatunku będzie musiał się stać (mamy wrażenie, że podczas szybkiej jazdy fizjologia może go nie posłuchać). Kiedy okazuje się, że robota, którą zamierzał odwalić w kwadrans, będzie wymagała pewnego zaangażowania i trzeźwości, pijaczek zbiera się do kupy i wyciska z siebie siódme poty, by dostarczyć swojego protegowanego na miejsce w jednym kawałku. Jego przemiana to nie tyle adrenalinowy kop, co przebudzenie. Nie chodzi tu bowiem już tylko o ratowanie własnego tyłka, ale o moralną rehabilitację, której Mosler pod wpływem kontaktu z gadatliwym kryminalistą zapragnie.
Takich filmów było już co najmniej kilka. Wspomnijmy choćby Wyzwanie Clinta Eastwooda, do którego 16 przecznic jest porównywane, czy Atak na posterunek albo Zdążyć przed północą. Jaką przewagę ma nad nimi obraz Donnera? Może żadnej. A może doskonale skondensowaną akcję, znakomitą rolę Willisa i naturalistyczny, pulsujący przemocą obraz Manhattanu jako miejsca-pułapki. Prawdopodobnie spośród wszystkich filmów, w których interakcja między skrajnie różnymi charakterami ma zasadnicze znaczenie dla akcji, 16 przecznic należałoby umieścić w czołówce najlepiej zagranych duetów. Ponury Willis i hiphopowy Def nie tylko uciekają przed gradem kul i chowają się przed zakapiorami w mieszkaniach siwych Chińczyków, ale też czasem uprawiają swobodną a pocieszną wymianę myśli.
Reżyser zadbał nie tylko o detale i wrażenie realizmu. 16 przecznic jest bowiem filmem niezwykle rozrywkowym, bazuje na niespodziewanych zwrotach akcji, zaskakujących wyborach bohaterów i wysokim napięciu miejskiego polowania. Ostatecznie to być może tylko hollywoodzka sensacja, ale za to w swojej kategorii bardzo udana.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze