„Snowpiercer: Arka przyszłości”, Joon-Ho Bong
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWizualna uczta. Widziany jedynie przez pociągowe okna opustoszały, pokryty wiecznym lodem świat naprawdę zapiera dech w piersiach. Komiksowa konstrukcja i sprawna gra światłem z każdego przedziału czynią oddzielną opowieść. Króluje nastrój. Mroczny, chwilami groteskowy, wsparty kapitalnym aktorstwem.
Zapowiadało się naprawdę ciekawie. Pierwszy anglojęzyczny film uznanego, koreańskiego reżysera. Z ogromnym budżetem, z udziałem hollywoodzkich gwiazd. Okrzyknięty następcą „Matrixa” i „Blade Runnera”, wzbudził duże zainteresowanie na ostatnim festiwalu w Berlinie. Spece od reklamy spisali się pierwszorzędnie („koreański przemysł filmowy rzuca wyzwanie Hollywood” itd.). Jak na tle rozbudzonych oczekiwań wypada sam film?
Oglądamy świat po apokalipsie. 17 lat temu przywódcy największych państw wypuścili do atmosfery substancję, która miała zapobiec efektom globalnego ocieplenia. Skończyło się katastrofą, która zapoczątkowała kolejną epokę lodowcową. Garstka ocalałych znajduje się wewnątrz nieustannie okrążającego ziemię pociągu. Jego wnętrze to swoista metafora znanego nam świata. Ostatnie wagony zapełniają więzieni w nieludzkich warunkach biedacy, środek to luksusowe przedziały dla bogaczy, lokomotywa stanowi centrum dowodzenia tajemniczego Wilforda (Ed Harris). Przeciwstawią mu się Curtis (wsławiony rolą „Kapitana Ameryki” Chris Evans) i Gilliam (niezawodny John Hurt). Wzniecona przez nich rewolucja przejmuje władzę w kolejnych wagonach, dostępu do lokomotywy bronią żołnierze dowodzeni przez minister Mason (Tilda Swinton).
„Snowpiercer” to z pewnością wizualna uczta. Widziany jedynie przez pociągowe okna opustoszały, pokryty wiecznym lodem świat naprawdę zapiera dech w piersiach. Znakomicie kontrastują go zamknięte, klaustrofobiczne przestrzenie wewnątrz maszyny. Bong sprytnie splata je z narracją: każdy wagon to oddzielny mikroświat. Tylne przedziały przypominają rosyjskie łagry, dalej zobaczymy secesyjne salony, przesiąknięte totalitarnym duchem szkoły, naznaczone dekadencją przestrzenie „rozrywkowe”… Komiksowa konstrukcja („Snowpiercer” to adaptacja kultowej, francuskiej powieści graficznej) i sprawna gra światłem z każdego przedziału czynią oddzielną opowieść. Z początku działa to znakomicie: Bong nie naśladuje hollywoodzkich wzorców, nie męczy nas nieustającym kalejdoskopem walk, eksplozji itd. Te ostatnie, kiedy nadchodzi ich czas, są należycie efektowne, ale króluje nastrój. Mroczny, chwilami groteskowy, wsparty kapitalnym aktorstwem. Jak zwykle znakomici są Hurt i Harris, prawdziwe brawurową kreacją popisuje się Swinton. Nawet zwykle drewniany Curtis tym razem nie razi.
Niestety: czar szybko pryska. Zamknięta przestrzeń to dla superprodukcji poważne wyzwanie. Bong wyraźnie mu nie podołał. Narracja szybko siada, brakuje napięcia, seans zaczyna się dłużyć. Coraz bardziej irytują liczne dziury w logice scenariusza (dlaczego ocalali wybierają niestabilny pociąg, nie np. podziemny bunkier; kto konserwuje tory i mosty: tę wyliczankę można ciągnąć właściwie w nieskończoność). Ale prawdziwe problemy zaczynają się, kiedy reżyser próbuje sprostać tradycji ambitnego science-fiction. Jadowita satyra społeczna, przewrotna teoria spiskowa, mesjanizm, refleksja nad ludzką naturą, wizja totalitarnej przyszłości, biblijne symbole… wszystko to i owszem, słuszne. Ale bardzo naiwne i co gorsza wtórne. Refleksje Bonga zalatują myszką, sprawiają wrażenie szeregu cytatów z arcydzieł s-f, do których wyraźnie aspiruje. Niestety nieskutecznie.
Nie pierwszy to raz, kiedy wysokobudżetowa, sprawnie reklamowana produkcja kusi, by pisać, że „z dużej chmury mały deszcz”, „że miało być tak pięknie, a wyszło…”. Ale nie poradzę: w fenomenalnie rozwijającej się (także na rynkach europejskich, dość wspomnieć nagradzane „Matkę”, „The Host: Potwór” czy „Zagadkę zbrodni”) karierze Bonga „Snowpiercer” jest wyraźnym krokiem w tył.
Rafał Błaszczak
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze