Streścić Atlasu chmur naprawdę nie sposób. Wachowscy i Tykwer (wzorem Mitchella) serwują kilkanaście splecionych ze sobą historii. Rozgrywają się one na przestrzeni kilkuset lat, sięgają tak w przeszłość, jak i w przyszłość, oferują wędrówkę po wszystkich kontynentach, swoisty przegląd idei itd. Ważne, że mają punkty wspólne. Powracające motywy to: próba stworzenia arcydzieła, walka ze społeczną nierównością, sięgające setek lat w przód konsekwencje najdrobniejszych decyzji i wiara w reinkarnację.
Formalnie jest to prawdziwy majstersztyk. Największe wrażenie robi fundamentalny dla Atlasu pomysł obsadzenia aktorów w wielu różnych rolach. I tak Tom Hanks, Halle Berry, Susan Sarandon, Jim Sturgess, Hugh Grant (można tę wyliczankę kontynuować) wcielają się w pięć, sześć i więcej postaci jednocześnie. Zmieniają nie tylko kostiumy historyczne, ale też płeć czy kolor skóry. Największe brawa (i z pewnością tegorocznego Oscara) dostaną tu spece od charakteryzacji. Ale zachwycają (może poza Grantem) także brawurowe kreacje przeistaczających się gwiazd (w szczególności Hanksa i Sturgessa). W dodatku nie jest to jedynie pusty popis: kolejne wcielenia aktorów to dla twórców sposób, by czytelnie mówić o reinkarnacji. Sprawdza się też pomysł na równoległe, przeplatające się prowadzenie wielu wątków: skacząca przez stulecia narracja pozwala dostrzec akcentowane prawidłowości (ludzkość wciąż żywi te same obawy i nadzieje, wciąż popełnia te same błędy itd.). Przy takich założeniach należało obawiać się chaosu, nieczytelności. O dziwo scenariusz Atlasu gładko prowadzi przez permanentnie zakłócaną chronologię zdarzeń, a wspomniane wątki łączy ze sobą nad wyraz sprawnie. Pomaga w tym swoboda, z jaką twórcy operują kinem gatunków: oglądamy swoisty kalejdoskop komedii, melodramatu, science-fiction itd. Nie zabrakło też pomysłów na montaż (możliwy kolejny Oscar), i (co u Wachowskich i Tykwera jest akurat normą) olśniewającą stronę wizualną filmu.
A więc rzeczywiście: arcydzieło, film roku, wspomniane opus magnum całej trójki? Niestety nie. Czytelna na każdym kroku intencja stworzenia wiekopomnego dzieła wyraźnie szkodzi Atlasowi. Bo też sfera znaczeń jest jego najsłabszą stroną. Zdarzają się ciekawe spostrzeżenia, ale znacznie więcej tu banałów, krzepiących uogólnień itd. Powieść Mitchella zestawiano z Nabokovem, Eco, K. Dickiem. Ślady ich wniosków odnajdziemy też w filmie, alena ekranie znacznie częściej zaatakuje nas jowialność złotych myśli a’la Paulo Coelho. Rządzi tu zresztą Hollywood: finałowe sześćdziesiąt minut to w zasadzie typowy blockbuster. Pościgi, bójki, strzelaniny. I dobrze: Wachowscy i Tykwer wiedzą, jak nie zanudzić blisko trzygodzinną projekcją. Ale wciąż obecna sugestia obcowania z doniosłymi treściami budzi tu już co najwyżej uśmiech politowania.
Co nie znaczy, że film jest nieudany. Przeciwnie: to brawurowa demonstracja możliwości współczesnego kina. Skromnie doprawione europejską wrażliwością hollywoodzkie efekciarstwo na najwyższym poziomie. Zawiodą się ci, którzy uwierzyli, że Atlas odsłoni przed nimi tajemnicę istnienia, zmieni ich życie itd. Pozostali powinni być zadowoleni.