Na taki film czeka się latami - oto trzymający w napięciu mroczny kryminał z oscarową obsadą i inteligentnie prowadzoną fabułą, obraz, którego kadry na długo zapadają w pamięć. Nowy film Sidneya Lumeta, reżysera aktywnego zawodowo od ponad półwiecza, harmonijnie łączy w sobie cechy gatunkowe z przejmującym studium współczesności.
Dla mnie Nim diabeł... to kryminał psychologiczny, w którym z różnych perspektyw nielinearnie prowadzonej narracji przed widzem rozwija się spirala zła. Zło sięga tu głęboko korzeniami, nie tylko do narodzin chorego pomysłu, nie tylko do błędów, które skłoniły bohaterów do zbrodni, ale do błędów poprzednich pokoleń. Doskonale grany przez Alberta Finleya ojciec to człowiek, któremu także zabrakło moralnych drogowskazów. Łańcuszek wypaczeń może przerwać tylko wygaśnięcie rodu.
Błyskotliwy scenariusz ma nie tylko doskonałych wykonawców (nic dziwnego, Lumet to przecież reżyser aktorów), ale także perfekcyjną strukturę, która po mistrzowsku dozuje informacje, odsłaniając za każdym razem po fragmencie z dwóch stron czasowego kontinuum. W tym samym momencie przyswajamy genezę zbrodni i jej konsekwencje. Odkrywamy, jak narodził się monstrualny plan napadu, dlaczego zawiódł i pogrążył bohaterów. Temu procesowi poznawczemu towarzyszy czysta, estetyczna rozkosz i przejmujący niepokój zarazem. Z kina wychodzimy odświeżeni i wstrząśnięci. Aż trudno uwierzyć, że zawdzięczamy to reżyserowi w wieku papieskim, czyli bardzo podeszłym. Obdarowany honorowym Oscarem w 2005 r. Lumet przez środowisko został już wówczas zaklasyfikowany jako emeryt i nikt się nie spodziewał, że nakręci film, który z powodzeniem można będzie ustawić w jednym rzędzie z jego najwybitniejszymi dokonaniami - Dwunastoma gniewnymi ludźmi, Serpico, Pieskim popołudniem czy Siecią. Szczerze polecam!