"Schmidt", reż. Alexander Payne
LEWI • dawno temuZ korzyścią dla kreacji Jack Nicholson zdobył się na wyrzeczenie się charakterystycznej dla niego żywotności, rubasznego śmiechu i uwodzicielskiego spojrzenia, choć jak sam przyznaje w wywiadach, jego ego nie zaakceptowało ulegle i od razu tej kastracji własnego wizerunku.
W konsekwencji przejścia na emeryturę i śmierci żony, Warren Schmidt (Jack Nicholson)traci poczucie sensu życia, a co najmniej iluzje, że coś wartościowego mu się jeszcze przydarzy.Za kierownicą swojego wakacyjnego karawanu przemierza równiny Nebraski, żebyasystować córce przy jej ślubie ze sprzedawcą łóżek wodnych. Jego podróż staje sięOdyseją straconych kontaktów międzyludzkich, której protagonista zamiast przybliżać siędo społeczności ludzkich, oddala się od nich. Pomagając w przygotowaniach weselnych swojej córki chciałby na nowo stać się kimś ważnym dla niej, ale wszystkie jego gesty okazują się nietrafne i niepotrzebne, co uświadamia Warrenowi, że jego życie to nieprzerwany ciąg porażek. Dopiero relacjonując korespondencyjnie swoje losy i rozterki małemu chłopcu z Tanzanii,którego wspomaga finansowo, zobaczy wszystko w innym świetle.
Warta docenienia jest niebanalna narracja, jaką zastosował reżyser, Alexander Payne;z jednej strony naturalizm scen, czasami wręcz wstrząsający, zaś z drugiej strony opowieść snutaw listach, które pan Schmidt śle do chłopca z afrykańskiej wioski — zabieg służący głębszemu naświetleniu świata wewnętrznego tytułowego bohatera, a podkreślający absurdalność jego egzystencji i alienację.
Prawie całą uwagę krytyków i widzów ściąga na siebie Jack Nicholson, który po 30 latachwraca rolą pana Schmidta do gatunku, który dzięki kreacji w filmie "Easy Rider" uczynił go kultowym aktorem — egzystencjalnego filmu drogi. Z korzyścią dla kreacji Jack Nicholson zdobył się na wyrzeczenie charakterystycznejdla niego żywotności, rubasznego śmiechu i uwodzicielskiego spojrzenia, choć jak samprzyznaje w wywiadach, jego ego nie zaakceptowało ulegle i od razu tejkastracji własnego wizerunku. Ale wielkość Nicholsona nie polega tym razem tylko na rezygnacji z miłości własnej, a raczej na pokazaniu kondycji ludzkiej z najbardziej intymneji bezlitosnej strony, przyznaniem urbi et orbi: tak, jestem zramolałym dziadem,który budzi śmiech i zarazem litość.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze