„Cesarz Ameryki”, Martin Pollack
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMartin Pollack – ceniony reporter snuje opowieść sprawnie i w przejmujący sposób. Miesza wątki, przyjmuje kilka perspektyw: grupy słowackich uciekinierów, oszustów z agencji oferującej „pomoc” w podróży do Ameryki i funkcjonariusza, który ich przyskrzynił. Dostajemy historię kobiet sprzedawanych do burdeli za Oceanem, przejmujące opowieści o galicyjskim głodzie, przyprószone pytaniami o źródła antysemityzmu.
Kim był „cesarz Ameryki”? W drugiej połowie XIX wieku mieszkańcy Galicji udręczeni nędzą, niejednokrotnie decydowali się poszukać szczęścia za Oceanem. Błyskawicznie wpadali w sidła oszustów – naciągaczy włóczących się po wsiach, lipnych pośredników, przemytników, którzy mieli przeprowadzić ich za granicę, właścicieli statków i tym podobnych. W oświęcimskim „biurze podróży” znajdowało się szczególne urządzenie, mające na celu omamienie potencjalnego emigranta. Był to zwyczajny budzik, udający telegraf. Urzędnik udawał, że łączy się z kolejnymi instancjami: punktem przeładunkowym w Hamburgu, kapitanem statku żeglującego przez Atlantyk, wreszcie z urzędnikiem w Nowym Jorku i Bostonie. Kiedy kandydat wmanewrowany w tę tanią maskaradę nie był dość przekonany, wówczas urzędnik telegrafował raz jeszcze, tym razem do samego cesarza, władającego Stanami Zjednoczonymi. Pytał, czy ten zechce przyjąć kolejnego poddanego. Fałszywy monarcha udzielał odpowiedzi twierdzących. Za całą operację płacił oczywiście klient. Był to tylko ułamek kosztów, które musiał ponieść: ostatecznie trafiał pod pokład okrętu, głodny i wycieńczony dobijał do portu, gdzie nikt na niego nie czekał.
Wyglądało to, przykładowo, w ten sposób. W szynku, gdzie chłopi i parobkowie przepijali swoje marne wynagrodzenie, meldował się wykwintnie ubrany facet, opowiadał, jak to pięknie jest w Ameryce, kraju, gdzie każdy w mig zostaje milionerem, płacił złotymi monetami i natychmiast zachęcał do wyjazdu. Chłop, przegnany przez nędzę i brak perspektyw, chętnie wyruszał, uprzednio sprzedawszy skromny majątek. Ewentualnie zostawiał żonę z dziećmi na ogryzku ziemi. Następnie łupili go wszyscy po kolei. Do powszechnych praktyk należało płacenie kilka razy za to samo (noclegi, miejsce na statku, bilety kolejowe), w każdym kolejnym punkcie przesiadkowym. Tę ewentualność należy uznać za względnie korzystną: wielu niedoszłych emigrantów wyłapywała policja. W ten sposób władze Austro-Węgier broniły się przed utratą siły roboczej.
Analogicznie, los emigrantów zakotwiczonych w Nowym Jorku wydawał się rajem względem tych, którzy zdecydowali się na Brazylię.
Dziewiętnastowieczną Galicję przemierzali oszuści, klarujący niepiśmiennemu społeczeństwu, że wyjazd do Ameryki Południowej stanowi nie tylko szansę na szybkie wzbogacenie się, ale jest również obowiązkiem każdego chrześcijanina. Należy bowiem nawracać Indian. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak Pan Jezus cierpiał na krzyżu, niechaj przyjeżdża do Brazylii, pozna to na własnej skórze – pisze jeden z nieszczęśników.
Martin Pollack – ceniony reporter i, jak się wydaje, osoba kultowa w kręgach polonistycznych – snuje swoją opowieść sprawnie i w przejmujący sposób. Miesza wątki, przyjmuje kilka perspektyw: grupy słowackich uciekinierów, oszustów z agencji oferującej „pomoc” w podróży do Ameryki i funkcjonariusza, który ich przyskrzynił. Dostajemy historię kobiet sprzedawanych do burdeli za Oceanem, przejmujące opowieści o galicyjskim głodzie, przyprószone pytaniami o źródła antysemityzmu. Pollack wie co robi: napisał książkę jednowymiarową, skoncentrowaną na określonych grupach ludzi i zagadnieniach. Ten zabieg świadczy jednak o sile Cesarza Ameryki, a że jestem ostatnio w nastroju do banalnych refleksji, mam jedną na okoliczność tej lektury. Te wszystkie wydarzenia – transport pod pokładem, głód, handel ludźmi – wydają się pasować do praktyk starożytnych barbarzyńców. Tymczasem rozegrały się jakieś 130 lat temu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze