„Dzień kobiet”, Maria Sadowska
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNie jest to oczywiście kino na miarę debiutów Smarzowskiego, Borowskiego czy Jakimowskiego, ale autorka nie musi się zasłaniać wokalnymi sukcesami. Dzień kobiet skutecznie broni się sam. Dostajemy niepozbawione humoru, ale na wskroś poważne tzw. kino społeczne. Sadowska próbuje być polskim Kenem Loachem w spódnicy i o dziwo udaje jej się to całkiem nieźle.
Nie od dziś wiadomo, że wybrańcy VII i X muzy czują wzajemny pociąg. Słynni filmowcy zawsze chętnie nagrywali płyty, muzycy równie ochoczo stawali po obu stronach kamery. W większości były to tylko sympatyczne, hobbystyczne epizody. Ale i listę tych, którzy odnieśli sukces po drugiej stronie barykady można ciągnąć dosłownie w nieskończoność: David Lynch, Nick Cave, David Bowie, David Byrne, Juliette Lewis… a na naszym podwórku choćby Maria Peszek, Stanisława Celińska czy nawet Bogusław Linda (wspólny album ze Świetlikami). Stąd reżyserski debiut popularnej wokalistki jazzowej i popowej, Marysi Sadowskiej, od początku budził spore zainteresowanie. Jak się okazuje, nie bez powodu. Nie jest to oczywiście kino na miarę debiutów Smarzowskiego, Borowskiego czy Jakimowskiego, ale autorka nie musi się zasłaniać wokalnymi sukcesami. Dzień kobiet skutecznie broni się sam.
Pierwsze pozytywne zaskoczenie to temat i (nomen omen) tonacja. Tytuł, a nawet plakat można odczytać jako zapowiedź kolejnej komedii romantycznej. Tymczasem dostajemy (na szczęście!) niepozbawione humoru, ale na wskroś poważne tzw. kino społeczne. Bałem się kolejnej opowieści o zamroczonej kokainą warszawskiej bohemie, ale Sadowska uderza w zgoła inne tony. Dzień kobiet nawiązuje do głośnej kilka lat temu sprawy procesu, jaki wytoczyła Biedronce (tutaj Motylkowi) bezprawnie zwolniona pracownica. Na ekranie jest nią świeżo awansowana na tzw. kierownika sklepu Halina (świetna Katarzyna Kwiatkowska). Wyższa pensja, możliwość zaciągnięcia kredytu itd. szybko okazuje się mieć swoją cenę. Halina zostaje wciągnięta w korporacyjną machinę zależności. Teraz to ona będzie fałszować listy płac, obcinać nadgodziny, straszyć podwładnych, a nawet rozdawać pieluchy (w Motylku nie wolno opuszczać stanowiska pracy) kasjerkom.
Sadowska próbuje być polskim Kenem Loachem w spódnicy i o dziwo udaje jej się to całkiem nieźle. Na pewno Dzień skutecznie wypełnia lukę: brakuje nam popularnego na całym świecie, pokrzepiającego, nasyconego wrażliwością społeczną kina środka (Erin Brockovich, Goło i wesoło itd.). Reżyserka korzysta ze schematu, ale umie go uwiarygodnić. Raz, że pokazuje cały proces. Sympatyczna Halina pozwala się zmanipulować, pod wpływem nieustającego szantażu zwierzchników przechodzi na „ciemną stronę”. Bierze na siebie brudne, korporacyjne zagrywki, zwyczajnie krzywdzi niedawne koleżanki. Co z kolei pozwala nam uwierzyć w następujący później moment przebudzenia. Ale najważniejsze są odważne decyzje Sadowskiej. Realizacyjne (nie zwodzi się tu widza „malarskim kadrem”. Jest prosto, wręcz szorstko) i przede wszystkim obsadowe. Reżyserka śmiało lekceważy zasadę wszechobecnego „glamour”: nie zobaczycie tu aktorów gładkich i pięknych, zaatakuje Was za to imponujące stężenie talentu. Przede wszystkim Kwiatkowska: kapitalna, prawdziwie naturalna, uruchamiająca naszą empatię: to dzięki niej bez zastrzeżeń kupujemy tę nieco schematyczną w gruncie rzeczy historię. Sadowska pozwala aktorom walczyć z dotychczasowym wizerunkiem. Zaszufladkowana w komediowym emploi Kwiatkowska pokazuje dramatyczny pazur, jak zawsze świetny (i stanowczo zbyt rzadko obsadzany!), Eryk Lubos wreszcie nie jest sadystycznym psychopatą, ale zwyczajnym frajerem, trybikiem korporacyjnej machiny. Obsypana nagrodami za „poważne” role (Róża) Kulesza pokazuje tu talent komediowy, „drugoplanowa” i „serialowa” Dorota Kolak przypomina, jak wiele potrafi. Sadowska dała im wszystkim szansę, za którą pięknie się odwdzięczyli: nie mam wątpliwości, że Dzień kobiet swój sukces zawdzięcza przede wszystkim świetnym kreacjom aktorskim.
Oczywiście, zawsze można się czepiać. Sadowska chwilami pewne rzeczy upraszcza, niepotrzebnie sięga po westernowe akcenty w końcówce. Zbędna (bo rozpraszająca spójną estetykę) jest poetycka impresja. Poza tym Dzień to obraz spóźniony: demaskowanie korporacyjnych praktyk nie szokuje dziś już tak bardzo (wystarczy wspomnieć tragiczne losy Witajcie w życiu Dederki) jak kilka lat temu. Ale wszystko to są detale. Oglądałem Dzień z rosnącym zdziwieniem, że jest „naprawdę dobrze”. Że nie ma tu polskiej traumy, która każe pokazywać Polskę B jako krainę podszytej demonem katolickiego grzechu patologii. Przeciwnie: to film o normalnych ludziach, którzy mają normalne problemy, ale też (co ważne) chwile radości, marzenia itd. A jeśli czegoś mi w polskim kinie brakuje, to właśnie (z tego samego powodu chwaliłem m.in. Boisko bezdomnych) owej zwyczajnej, czasem smutnej, ale chwilami też uśmiechniętej normalności. W dodatku jest to sprawnie opowiedziane, jak już wspominałem kapitalnie zagrane, chwilami śmieszne, kiedy indziej przejmujące. Gdybym mógł dziś sugerować Sadowskiej wybór pomiędzy kolejną płytą i kolejnym filmem, zdecydowanie stawiałbym na to drugie. Zwyczajnie potrzebujemy takiego właśnie kina.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze