„Przygody Tintina”, Steven Spielberg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo pierwsze spotkanie Spielberga z animacją cyfrową, nastawioną na 3D i wykorzystującą technikę motion capture. Tintin wygląda jak normalny, aktorski film. To, co wyprawiają na ekranie animowane postaci, przekracza wszelkie granice prawdopodobieństwa. Wyczyny Bonda, Bourne’a czy Indiany Jonesa mogą się schować. W tak dobrej formie nie widziałem reżysera od wielu lat. Już planuje trylogię.
Będący swoistą definicją amerykańskiej rozrywki Spielberg ekranizuje kultowy (i na wskroś europejski) komiks belgijskiego autora? To tylko pozornie absurdalne zestawienie. Ojciec Indiany Jonesa wielokrotnie deklarował swoją miłość do Tintina (prawa do ekranizacji zakupił już w 1983 roku). Ponoć także i Herge (a więc autor komiksu, Georges Remi) utrzymywał, że jedynie Spielberg mógłby podołać filmowej wersji przygód słynnego dziennikarza-obieżyświata. Wychodzi na to, że wzajemna sympatia obu panów była w pełni uzasadniona. Bo pozostali bohaterowie komiksowego Olimpu (choćby Asteriks i Obeliks) mogą jedynie pozazdrościć Tintinowi tak znakomitej ekranizacji.
Spielberg miesza wątki znane z dwóch albumów: Tajemnicy Jednorożca i Kraba o złotych skrzypcach. Historia zaczyna się na targu staroci. Spacerujący w towarzystwie nieodłącznego foksteriera Milusia Tintin wypatruje (i kupuje) drewniany model okrętu o nazwie Jednorożec. Chwilę później otacza go tłum szemranych postaci żądających odsprzedania miniatury wielomasztowca. Przewodzi im demoniczny Iwanowicz Sacharyna. Zaintrygowany reporter rozpoczyna śledztwo i tak natrafia na legendę Jednorożca: zatopionego przez piratów okrętu przewożącego (po dziś dzień nieodnalezione) skarby. Chwilę później miniatura zostaje skradziona, a sam Tintin ogłuszony i uprowadzony. Po przebudzeniu napotyka innego więźnia: potomka kapitana Jednorożca, zapijaczonego Baryłkę. Zaczyna się przygoda, w której stawką będą nie tylko zaginione skarby, ale też zatrzymanie klątwy, którą wiele pokoleń temu Sacharynowie rzucili na Baryłków.
Coś wam to przypomina? Zaginione skarby, zapomniane legendy, szalone przygody? Nasuwa się tu wspomnienie pewnego archeologa… i słusznie! Bo Spielberg wraca do korzeni. Jak zawsze olśniewa rozmachem, sięga po najnowsze technologie, ale przypomina też wszystkim, kto był ojcem rewolucji zwanej kinem Nowej Przygody. Przygody Tintina przenosi na ekran w duchu Indiany Jonesa. Ale nie (budzącego wątpliwości wielu fanów) Królestwa Kryształowej Czaszki z 2008 roku. Tu kłania się klasyka, przede wszystkim Poszukiwacze zaginionej Arki. Gwałtowna gonitwa po wszystkich kontynentach, pościgi, fortele, akrobacje, egzotyczne krainy, starożytne tajemnice, ale też masa humoru sytuacyjnego, dżentelmeński etos, wszystko spięte żartobliwą klamrą wielkiej, chłopięcej przygody. Na szczęście Spielberg nie zapomina o samym Tintinie. Jest tu nastrój komiksu, jego specyficzny humor, anachroniczny urok, wszechobecne gry słowne, absurdalne postacie (choćby przezabawni i uwielbiani przez fanów Thompson i Thomson (w polskim tłumaczeniu Tajniak i Jawniak): bliźniaczo podobni do siebie, pozbawieni refleksu i spostrzegawczości agenci Scotland Yardu).
Przygody Tintina to pierwsze spotkanie Spielberga z animacją. W dodatku cyfrową, nastawioną na 3D i wykorzystującą technikę motion capture. Dotychczasowe próby zastosowania motion capture w filmie były dość żenujące (dość wspomnieć koszmarki w rodzaju Final Fantasy, czy Ekspresu Polarnego). Technika umożliwia umiejscowienie aktorów w dowolnym (cyfrowo wygenerowanym) środowisku, ale np. słabo oddaje mimikę twarzy. Spielberg znalazł dla niej idealne zastosowanie: ekranizację komiksu. W efekcie twarze są statyczne, dokładnie takie jak na rysunkach Herge’go (ile razy irytował mnie np. małpujący Asteriksa Clavier), ale cała reszta… Spielberg przekracza granicę. Kiedy kamera nie koncentruje się na obliczach bohaterów Tintin raz po raz wygląda jak normalny, aktorski film. I tu zaczyna się zabawa. Bo w (przy tym tak bardzo realistycznej) animacji dosłownie nic nie ogranicza wyobraźni autora. Czuć radość, jaką czerpał z tego Spielberg. Ojciec Indiany Jonesa tym razem naprawdę dał czadu. To, co wyprawiają na ekranie Tintin i Baryłka, przekracza wszelkie granice prawdopodobieństwa. Nie chcę nic zdradzać, ale obejrzyjcie sekwencje katastrofy lotniczej czy pościgu wewnątrz marokańskiego miasta: wszystkie wyczyny Bonda, Bourne’a czy nawet samego Indiany Jonesa mogą się schować.
Spielberg nigdy do końca nie zawiódł, ale w tak dobrej formie nie widziałem go od wielu lat. Bo w Tintinie czuć młodzieńczą werwę, łobuzerską zgrywę, to wszystko, czym autor Indiany uwiódł nas blisko trzydzieści lat temu. Oczywiście, to tylko wyzuta z refleksji komercyjna rozrywka, ale przyznaję: dawno tak dobrze nie bawiłem się w kinie. Stąd z radością przyjąłem deklarację Spielberga i Petera Jacksona (tu w roli producenta): to dopiero początek. Tintin powróci i to dwukrotnie: panowie planują trylogię. Już dziś nie mogę się doczekać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze