„Zmierzch: Księżyc w nowiu”, Chris Weitz
DOROTA SMELA • dawno temuRomans młodzieżowy w deszczowo-posępnej tonacji. Wampir, wilkołak i małomówna cierpiętnica tworzą fatalny trójkąt, który stanowi ilustrację trudnej młodzieży i problemów dorastania. Interakcje między nimi stanowią nachalną amerykańską propagandę czystości przedmałżeńskiej. Efekty specjalne są na poziomie RFN-owskiego fantasy. Bawi tu niemal wszystko - sceny walk i image wilkołaków biegających po lesie z gołą klatą w jeansowych rybaczkach. Najwięcej radości dostarcza jednak warstwa słowna. Tak brazylijskich w duchu dialogów w hollywoodzkim filmie nie słyszałam od lat.
Nie będę blefowała, że z wypiekami na twarzy pochłonęłam drugi tom powieści Stephenie Meyer. Mimo to na Księżyc w nowiu szłam bez uprzedzeń. Zmierzch zapamiętałam jako przyjemny romans młodzieżowy w deszczowo-posępnej tonacji. Druga część mocno reklamowanej sagi jest niestety znacznie mniej eleganckim utworem. Przynajmniej tak wypada na ekranie.
Dla przypomnienia: w Zmierzchu małomówna nastolatka Bella straciła głowę dla szkolnego kolegi Edwarda, który okazał się wampirem z dziada pradziada. Ten romans omal nie pozbawił dziewczyny życia, gdy inny krwiopijca uwziął się na jej gardło. Jakiś czas po tym wszystko wróciło do normy. Ale podczas uroczystości z okazji pełnoletności Belli znów dochodzi do przykrego incydentu, który skazuje zakochaną parę na rozstanie. Dziewczyna nie rozumie nagłej zmiany uczuć wybranka i cierpi. On cierpi jeszcze bardziej, co sygnalizowane jest do znudzenia. W międzyczasie swoją szansę dostrzega inny wytrwały adorator Belli Jacob, który podobnie jak Edward ukrywa mroczną tożsamość. Co z tego wyniknie?
Dla bohaterki niewiele — niejedno widziała i nawet spotkanie z trzymetrowym wilkiem w ciemnym lesie nie robi na niej wrażenia. Dla filmowców więcej, bo to okazja do podkręcenia stonowanej intrygi fabularnej w kierunku, który zazwyczaj obierają sequele. Wszystkiego jest tu więcej — miłości, cierpienia, tajemnic, niebezpieczeństw i nade wszystko morałów. Wampir, wilkołak i małomówna cierpiętnica tworzą fatalny trójkąt, który stanowi ilustrację trudnej młodzieży i problemów dorastania.
Interakcje między nimi stanowią nachalną amerykańską propagandę czystości przedmałżeńskiej. Być może pomyślanej zresztą jako odtrutka na rozwiązłe i niepoczytalne wybryki innego trójkąta — celebrytek Lindsay, Britney i Paris. Postać Belli wyraża tu rozdarcie między niewinnością i pragnieniem wyzwolenia z jarzma dziewictwa. Przez cały film katuje się nas nieznośnym napięciem erotycznym — przerywanymi i poniechanymi pocałunkami, połowicznymi i powściągliwymi pieszczotami i pełnymi seksualnej symboliki wizjami.
Kandydatury do zerwania kwiatu Belli są dwie: wampir, czyli stary arystokrata, który ma dalekich krewnych w Rzymie, i młody mięśniak wywodzący się w prostej linii od rdzennych mieszkańców Ameryki. Pierwszy jest zimny i opanowany, ale ma skłonności do manipulacji, kontakt z drugim, tym ciepłym i spontanicznym, grozi wybuchem zwierzęcych instynktów. Co powinna zrobić dziewczyna? Bez względu na wszystko wytrwać w cnocie — przekonują twórcy tego obyczajowego prania mózgu.
Owa hormonalna fabuła na domiar złego opakowana jest w najgorszej próby gotycką estetykę, gdzie banał i kicz trwają w czułym uścisku. Niewiarygodne, ale satysfakcji nie dostarcza nawet strona techniczna widowiska. Efekty specjalne są na poziomie RFN-owskiego fantasy, z tą różnicą, że wypchana kukła zamieniona zostaje na chwiejący się na czterech łapach twór cyfrowy.
I — inaczej niż na seansie Niekończącej się opowieści - nikt na sali raczej nie uroni łez wzruszenia. Na pokazie przedpremierowym wszyscy zgodnie rechotali jak na czeskiej komedii. Bawi tu niemal wszystko — sceny walk i image wilkołaków biegających po lesie z gołą klatą w jeansowych rybaczkach. Najwięcej radości dostarcza jednak warstwa słowna. Tak brazylijskich w duchu dialogów w hollywoodzkim filmie nie słyszałam od lat.
Dziwi jedno: co w tym tandetnym i do bólu masowym produkcie robią indierockowi giganci Bon Iver, Grizzly Bear czy Death Cab for Cutie? Fakt, że ci dotąd niezależni muzycy bez żenady podśpiewują wilkołakom i wampirom do kotleta, konotuje naprawdę smutny komunikat. Mianowicie taki, że cnotę należy chronić tylko po to, żeby potem sprzedać ją za duże pieniądze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze