Czasami z książkami jest jak z muzyką. Nie każdy umie określić dokładnie wysokość dźwięków, wychwycić dysonans czy nawet fałszywą nutę i jest to zupełnie niepotrzebne – bez tej umiejętności wiadomo zwyczajnie, że dany kawałek nie gra. Nie podoba się nam po prostu, melodia nie ta, rytm jakiś dziwny albo bez wyrazu i odpadamy od tych dźwięków. Z literaturą jest podobnie: na zawiłych zasadach tworzenia beletrystyki mało kto się wyznaje, a zamiast stwierdzić, że rzecz jest „źle napisana” zwyczajowo pada inna odpowiedź: „książka nie wciąga”. Jest nudna. Nuda ta ma się nijak do wartkiej akcji, barwnych postaci, całej intrygi – książka może iskrzyć pomysłami, a ląduje na półce nieprzeczytana. Rzecz języka.
Karkołomność tych założeń można zrzucić na karby konwencji, w końcu to powieść, która ma bawić a nie rzetelna fikcja historyczna – choć nie wątpię, że wówczas, w Wenecji, byli jacyś sataniści. Delalande nieustannie ociera się o banał, ten banał wpada w parodię i czasem można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z dziełkiem napisanym dla żartu. Już sam pseudonim naszego śledczego – Czarna Orchidea – jest troszkę pretensjonalny, a sposób w jaki rozkłada przeciwników (z wycięciem znaku firmowego na czole) przywodzi na myśl rozwiązania stosowane przez Zorro. Kolejny kłopot stanowi nieustanne przerysowanie: mnich, posuwający chłopca i jęczący Santa Madonna w rytm swych ruchów, wywołuje wrażenie odwrotne do zamierzonego. Takie kawałki pojawiają się nieustannie, dając wrażenie psucia sensownego materiału i dobrze skrojonej fabuły.
Wreszcie ów język, balansujący nieustannie pomiędzy kolokwializmem a nieznośną schematycznością szkolnego wypracowania, gdzie wszystko jest dookreślone, podane kawę na ławę i bez żadnych wątpliwości. Do tego, jeśli ktoś siada w fotelu to koniecznie wygodnie, a jęki gwałciciela są lubieżne, a jakże. Cała powieść w warstwie językowej jest jedną wielką kalką, wzbogaconą jedynie o emocjonalne wtręty, którym siły nie są w stanie dodać nawet liczne wykrzykniki.
Najlepszym, co spotkało Pułapkę Dantego jest seria, do której trafiła. Cykl historyczny, wydawany nakładem Albatrosa prezentuje zaskakująco wysoki poziom, gwarantowany przez Kena Folleta, Mario Puzo, Jose Frechesa. Pułapka Dantego dobrana chyba ze względu na popularność thrillerów historycznych, odstaje wyraźnie od reszty.
Żeby pociągnąć skojarzenia filmowe – książka jest właściwie gotowym scenariuszem i nie zdziwię się, jeśli zostanie sfilmowana. Niestety, o ile nawiązanie do Siedem – świadome lub nie – jest przynajmniej zabawne, to dalej dzieje się gorzej. Przecież zakończenie, w założeniu błyskotliwe, żywo przypomina finał Krzyku Wesa Cravena i to już przestaje być śmieszne. Delalande albo traktuje ludzi jak osłów, albo nie ma telewizora.