„Niebo, piekło… ziemia”, Laura Sivakova
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo co korzystając z braku innych propozycji repertuarowych na 31 grudnia próbuje nam opchnąć dystrybutor Nieba, piekła… ziemi to zwyczajna niegodziwość. To nawet nie jest film. Studencka etiuda, rozciągnięty do rozmiarów fabuły fragment telenoweli, dziwaczna wprawka początkującej reżyserki… gniot nie z tej ziemi, który w ogóle nie powinien opuszczać prywatnego archiwum.
Zdarzają się filmy dobre i złe. Wybitne i zwyczajnie nieudane. Ale to co korzystając z braku innych propozycji repertuarowych na 31 grudnia próbuje nam opchnąć dystrybutor Nieba, piekła… ziemi to zwyczajna niegodziwość. To nawet nie jest film. Studencka etiuda, rozciągnięty do rozmiarów fabuły fragment telenoweli, dziwaczna wprawka początkującej reżyserki… gniot nie z tej ziemi, który w ogóle nie powinien opuszczać prywatnego archiwum Laury Sivakovej.
Bohaterką Nieba, piekła… ziemi jest młoda i utalentowana tancerka baletowa Klara (Kanoczova). Wydaje się, że uśmiechnął się do niej los: wypatrzona przez światowej sławy choreografa dostaje propozycję prestiżowych występów w Barcelonie. Ale na tym koniec szczęścia, od tej pory prześladować będzie ją pech. Wpierw Klara skręci nogę w kostce, chwilę później odkryje, że zdradza ją chłopak, jej ojciec postanowi rozwieść się z matką, a brat zginie w wypadku. W międzyczasie Klara pozna sympatycznego lekarza po pięćdziesiątce (Wrocławski), z którym połączy ją romans.
Pisanie o Niebie, piekle… to niezwykle przykre zajęcie. Przypomina przysłowiowe kopanie leżącego. Bo Sivakovej brakuje elementarnych umiejętności reżyserskich. Jej film (o dziwo nie jest to debiut) zawodzi na wszystkich płaszczyznach. Jest chaotyczny, niekonsekwentny, pozbawiony sensu i przede wszystkim potwornie wręcz nudny. Scenariusz najzwyczajniej się nie klei, a nagromadzona w nim seria nieszczęść bardzo szybko owocuje (niezamierzonym przez twórców) komizmem. Aktorzy grają na poziomie doskonale znanym z rodzimego M jak miłość, całość jest niechlujnie zmontowana (przeciągnięte do absurdalnych rozmiarów ujęcia, które nic nie wnoszą do narracji) i amatorsko udźwiękowiona (łzawa, patetyczna muzyka chwilami zagłusza dialogi!). Co gorsza autorka próbuje przełamać to wszystko wycieczkami w stronę tzw. ambitnego kina. I dopiero tu zaczyna się prawdziwa katastrofa. Doklejone na siłę, nie mające żadnego związku z fabułą surrealistyczne, podwodne ujęcia; intelektualne ubóstwo pseudo-freudowskich analiz, kruchutka symbolika, drugoplanowe wątki niekontrolowanie przeradzające się w kilkunastominutowe impresje… naprawdę. Strach się bać.
Dla recenzenta nic prostszego niż bez końca znęcać się nad nieudanym filmem. Ale w tym wypadku naprawdę ręce same opadają. Nawet reżyserka w wywiadach głównie usprawiedliwia się. Opowiada, że realizacji towarzyszyła seria nieszczęść, że zdjęcia trzeba było przerwać na okres dwóch lat, że konieczna była wymiana połowy obsady. Tylko co to wszystko może obchodzić widza? Owszem, każdemu wcześniej, czy później coś się nie udaje. Ale wtedy wypada wziąć to na klatę (czy na co tam biorą panie) i schować taki film na samym dnie szuflady. A próba sprzedania go północnym sąsiadom (tzn. nam) na fali popularności ciepłych, czeskich tragikomedii to, powtórzę, zwyczajna niegodziwość.
I żeby nie było, że ponosi mnie subiektywizm: przegapiłem pokaz prasowy Nieba, oglądałem ten film na zwyczajnym, biletowanym seansie. Z zawodowej rzetelności zostałem do końca. Jako jedyny. Widzom, którzy nie zadali sobie tego trudu, winszuję słusznej decyzji i zapewniam: ani rozwinięcie, ani zakończenie nie przyniosły poprawy sytuacji.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze