„Władza”, Allen Hughes
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuHistoria jest wciągająca, narracja wartka, o ziewaniu, czy zerkaniu na zegarek ani przez chwilę nie było nawet mowy. Kto lubi tego typu kino i chce się zwyczajnie odprężyć, ten zawiedziony nie będzie.
Przyznam, że miałem problem z klasyfikacją tego filmu. W kategorii kina multipleksowego, „popcornowego”, a więc jako czysta rozrywka, Władza sprawdza się znakomicie. Hughes bez trudu odsadza głupiutkie blockbustery. Zgrabnie ogrywa sprawdzone, hollywoodzkie wzorce (kłania się tu m.in. kino noir i polityczne thrillery z lat 70.). Stawia na solidną realizację, wie, jak przyciągnąć uwagę widza itd. Z drugiej strony był tu potencjał na kino przewrotne, rzeczywiście poruszające, sugestywne… potencjał, zdradzę od razu, że niewykorzystany.Hughes zaczyna od retrospekcji. Nowojorski policjant, Billy Taggart (Mark Wahlberg) zabija mordercę i gwałciciela. Zaskarbia sobie tym sympatię panującego burmistrza, Nicholasa Hostetlera (Russell Crowe), ale podpada mediom: przestępca był nieuzbrojony, w dodatku nie udowodniono mu winy. Hostetler zamiata sprawę „pod dywan”: zwalnia Billy’ego ze służby, ale ułatwia mu start w profesji prywatnego detektywa. Siedem lat później Nowy Jork żyje nadchodzącymi wyborami: zabiegający o reelekcję Hostetler ma groźnego przeciwnika, Jacka Vallianta (Barry Pepper). Ale na pozór zajmują go całkiem inne sprawy: wynajmuje Taggarta, by śledził i zdobył dowody niewierności swojej małżonki, Cathleen (Catherine Zeta-Jones).
Trudno pisać o filmach takich jak Władza. Zachwycać się nie ma czym, ganić też nie sposób. Pozostaje tzw. bilans plusów i minusów. Jednych i drugich jest tu sporo. Hughes umie wykreować spójną estetykę. Opowieść o mrokach władzy, układach, zależnościach i przekrętach zyskuje mroczną oprawę. Hipnotyczne panoramy Nowego Jorku, matowe zdjęcia, nowoczesny montaż: wizualnie Władza robi spore wrażenie. Sprawdzają się też aktorzy: to bodaj najlepsza rola Crowe’a od czasu American Gangster i W sieci kłamstw. 45. letnia Zeta-Jones wciąż olśniewa urodą, ma klasę i wdzięk. Świetne kreacje stworzyli Pepper i przede wszystkim Jeffrey Wright (grający na dwa fronty szef nowojorskiej policji). Nawet zwykle drewniany Wahlberg cudów nie dokonuje, ale – po prostu — pasuje do roli.
Do zalet wypada zaliczyć też scenariusz. Czy może raczej jego pierwszą połowę: debiutujący w Hollywood Brian Tucker sprawnie żongluje fabularnymi schematami, wie co to suspens, umie stopniować napięcie. Niestety do czasu. W drugiej połowie coraz częściej straszą nas klasyczne „niedoróbki”: banalnie (i zupełnie niewiarygodnie) nakreślone życie osobiste naszego detektywa, idiotyczny (i ponownie: niewiarygodny) wątek jego choroby alkoholowej, naciągnięte zwroty akcji… ale to wszystko pół biedy. Gorzej, że pominięto tu wszystkie (wydawałoby się, że atrakcyjne i wręcz narzucające się) niuanse. Obowiązuje sztywny podział na dobrych i złych, szlachetnych i nikczemnych itd. A szkoda. Taggart już w pierwszej scenie staje ponad prawem, w gruncie rzeczy nie różni się od swoich zleceniodawców. Można to było pięknie ograć, zrównać bohaterów, sięgnąć głębiej, by pokazać cynizm tytułowej władzy, towarzyszący jej upadek moralności, pułapki relatywizmu itd. Ale nie: Hughes stawia na zachowawcze rozwiązania, prowadzi nas poprzez kolejne zwrotu akcji, zadowala się (po raz trzeci: niewiarygodnym) mitem samotnego mściciela. Władza traci na tych uproszczeniach naprawdę bardzo wiele: niewielkim trudem można było uczynić ją filmem niepokojącym, na długo pozostającym w naszych głowach, prowokującym do dyskusji.
A tak bawimy się dobrze, ale zapominamy o wszystkim w kwadrans po wyjściu z kina. Może tak miało być, może to jedynie choroba mojej profesji: chcieć więcej. Bo ostatecznie przyznaję: historia jest wciągająca, narracja wartka, o ziewaniu, czy zerkaniu na zegarek ani przez chwilę nie było nawet mowy. Kto lubi tego typu kino i chce się zwyczajnie odprężyć, ten zawiedziony nie będzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze