„Miasto szklanych słoni”, Mariusz Sieniewicz
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKatalog atrakcyjnych wizji, które same w sobie potrafią porwać. Wizja silnie zakorzeniona w polskiej prowincjonalności i mitach. Miasto pozbawione słoni, odarte z baśniowości zmienia się w ponurego kloca bez wszelkiej nadziei. Książka napisana chaotycznie, wiele w niej przypadkowości, braku logiki.
Wyobraźmy sobie miasto, sierotę po Polsce Ludowej. Tu najważniejszym wydarzeniem ostatniego półwiecza była przelotna wizyta towarzysza Gomułki potem wybuchła wolność i wszystko się skończyło. Miasto umiera, ludzie tracą pracę, piją więc na umór poszukując z rzadka nisko płatnych zajęć. Te oferuje huta, jedyne w okolicy duże przedsiębiorstwo, właściwie – staromodny zakład pracy o zdumiewających mocach przerobowych.
A teraz wywróćmy to na lewą stronę, poprzestawiajmy, co tylko się da. W hucie produkuje się szklane słonie, na które zbyt jest po prostu szalony jak to z marzeniami bywa. Pijaństwo znajduje swoje uzasadnienie, w końcu puste flaszki nadają się akurat na surowiec. Obłąkany jest też narrator spisujący swoją relację. Tutaj jedyny dresiarz czyta Asnyka i wprost nie może żyć bez poezji, burmistrz ogłosił się Cezarem, a w wolnych chwilach razem z innymi notablami zajmuje się wywoływaniem ducha Gomułki. Znajdziemy jeszcze lokalne bóstwo, Tęczową Wieloródkę, sprawującą nad miastem szczególną opiekę. Ułatwia, na przykład, cuda.
A skoro miasto już uległo barwnemu potrzaskaniu, należy jeszcze pociąć narratora, który o nim opowiada. Jan (nazwijmy go Pierwszym) jest pacjentem szpitala psychiatrycznego, gdzie wiedzie monotonny żywot. W ramach terapii, musi prowadzić dziennik, w którym, zamiast analizować swoje nudne godziny wyrusza ku wspaniałościom. W ten sposób poznajemy Jana (nazwijmy go Drugim), cenionego okulistę, którego umiejętności wspomagane przez Tęczową Wieloródkę daleko wykraczają poza osiągi współczesnej medycyny. Ten podziwia świat, czasem się z nim zmaga, wspomina swoją kobietę, ale jest też chętny ku nowym romansom oraz, co zaskakujące, zmaga się z dramatami właściwymi bohaterom prozy pulpowej.
Gdyby Sieniewicz napisał opowieść o człowieku, któremu coś się roi, mielibyśmy banalną powtórkę z rozrywki. Jest inaczej. Trudno stwierdzić, że Pierwszy wymyślił sobie Drugiego, albo że Drugi dysponuje lepszą wiedzą o świecie, sprzeczności między nimi mają charakter pozorny, fakty są nieistotne i liczy się tylko opowieść. Stąd już tylko dochodzimy do idee fixe Terry’ego Gilliama: piękna fantazja jest ważniejsza, bardziej potrzebna od siermiężnej rzeczywistości. Sieniewicz używa barw ciemniejszych niż reżyser Braci Grimm, jego wizja pozostaje silnie zakorzeniona w polskiej prowincjonalności i mitach – też prowincjonalnych. Ale wnioski są podobne. W istocie, miasto pozbawione słoni, odarte z baśniowości zmienia się w ponurego kloca bez wszelkiej nadziei.
Autor pisze gęsto i pięknie, skleca prawdziwie literackie zdania. Należałoby oczekiwać, że wysoka, chciałoby się rzec, kunsztowna warstwa formalna, język autora, przekładają się na znaczenia i sensy. Niestety, tak nie jest. Mariusz Sieniewicz zawierzył sobie jako pisarzowi w bezgraniczny sposób i w tym zaufaniu zbłądził. Oferuje katalog atrakcyjnych wizji, które same w sobie potrafią nawet porwać. Zlepione razem ciągną ku ziemi. Zdumiewają raczej jako nagromadzenie przypadkowości, Gomułkę można zastąpić papieżem albo Gierkiem, wariactwa bohaterów zamienić na inne, samego narratora wyposażyć w inny rodzaj szajby, niech Tęczowa Wieloródka stanie się zupełnie innym rodzajem bóstwa. Nic się nie zmieni. Sny mają swoje prawa, te o Polsce, także, oczekiwałbym więc logiki wariata, rozdwojenia jaźni w zgodzie z jakąś alternatywną arytmetyką psychiki. W zamian, dostaję chaos. Tym razem jednak parcie na arcydzieło wywołało efekt odwrotny od zamierzonego. Piękne szaleństwo? No może.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze