„Gra o Ferrin”, Katarzyna Michalak
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka opowiada o Karolinie, domorosłej czarownicy, która przenosi się do fantastycznego świata. Pojawiają się klasyczne rasy fantasy czyli krasnoludy, smoki i elfy. Wszystko co znajdziemy w powieści już było – zużycie konwencji w tym wypadku jest tak mocne, że cała powieść momentami wygląda na parodię. Wątek miłosny został przeprowadzony nad wyraz sprawnie, autorka zapowiada kontynuację.
Katarzyna Michalak odniosła sukces powieścią Poczekajka i kontynuacjami, przyszedł więc czas na otworzenie szuflady. Gra o Ferrin powstała sześć lat temu i jak można się domyślić, nie znalazła wydawcy. Lektura dostarcza odpowiedzi, dlaczego tak się stało.
Z czwartej strony okładki spogląda na mnie wyjątkowo sympatyczna autorka, sama książka przynależy do fantastyki, którą zwyczajnie uwielbiam i bardzo chciałbym móc napisać coś krzepiącego. Próżne me wysiłki. Gra o Ferrin opowiada o Karolinie, domorosłej czarownicy, która przenosi się do fantastycznego świata. Tam natychmiast ląduje w samym środku walki o władzę między kilkoma państewkami. Dziewczyna zyskuje nową tożsamość oraz piorunujące moce magiczne, w konsekwencji czego jej rola wydaje się nie do przecenienia. Mnóstwo tu książąt, lordów oraz innych arystokratów o tak irytujących imionach jak WeddSa’ard, pojawiają się klasyczne rasy fantasy czyli krasnoludy, smoki i elfy. Jest też masa intryg pałacowych, w wyniku których zły może okazać się dobry albo i jeszcze gorszy.
Wyobraźmy sobie, że napisałem książkę. Jej bohaterem jest prywatny detektyw w rejonach czterdziestki. Nadużywa alkoholu ze wskazaniem na whisky, chodzi w prochowcu i uwielbia mówić sentencjami. Pewnego dnia naszego asa odwiedza kobieta tajemnicza i piękna proponując umiarkowanie niecodzienne zlecenie. Detektyw aby mu sprostać, zanurza się w najmroczniejszą stronę miasta, odwiedza gangsterów i prostytutki by odkryć, że zadanie, którego się podjął, jest o wiele poważniejsze niż myślał: będzie musiał walczyć o życie i dokonać wyborów moralnych, na co wcale nie ma ochoty. Tytuł powieści – Żegnaj kochanie. Narracja – pierwszoosobowa z licznymi metaforami.
Pomysł jest po prostu wspaniały, ale każdy wydawca zrzuciłby mnie ze schodów – wszystko wymyślił już Chandler, powtórzyli niezliczeni kontynuatorzy. A Katarzyna Michalak wykonała podobny manewr w odniesieniu do literatury fantasy. Nie chodzi nawet o to, że wszystko, co znajdziemy w Grze o Ferrin, już było – zużycie konwencji w tym wypadku jest tak mocne, że cała powieść momentami wygląda na parodię. Takie książki pisano w latach dziewięćdziesiątych, próbując zdystansować sukces Andrzeja Sapkowskiego. Motyw przejścia człowieka z naszej rzeczywistości w fantastyczną krainę znamy gdzieś tak od cyklu Lewisa o Narni jeśli nie wcześniej, całość wyraźnie kojarzy się z cyklem o świecie czarownic pióra Andre Norton. Być może ten rodzaj fantastyki ma swoich zwolenników, ale ci rekrutują się ze środowiska graczy w gry fabularne i komputerowe: tam zużyte światy mają sens i miejsce.
Nie można uprawiać literatury gatunkowej nie znając jej historii i współczesności. Tylko w ostatnich latach zdarzyły się powieści Jacka Dukaja, Macieja Guzka, Jarosława Grzędowicza, wszystkie tchnące świeżością. Na Zachodzie konwencja fantasy, którą z uporem godnym lepszej sprawy uprawia pani Michalak, została roztrzaskana na drzazgi przez nurt New Weird: tam mamy blizny przez pół oceanu i magiczną historię rewolucji przemysłowej pisaną Dickensem. A tu te elfy, czarodzieje.
Próbuję znaleźć coś na odkupienie powieści, w końcu cała jej fatalność wzięła się z niewiedzy. Wątek miłosny został przeprowadzony nad wyraz sprawnie, a że autorka zapowiada kontynuację, nie pozostaje nic innego poza radą: tego się trzymać, piszmy romanse fantasy, to może jeszcze jest potrzebne. Póki co, czytać, czytać, czytać, odrobić przynajmniej współczesnych orłów fantastyki. Teraz inauguracyjny tom cyklu o krainie Ferrin jest przerażającym dowodem niewiedzy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze