Wimbledon, reż. Richard Loncraine
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuWimbledon nie jest złym filmem. Znać w nim fajne przymioty angielskiego kina popularnego, które nawet w bardzo komercyjnych odsłonach zachowuje pewną ciętość dowcipu, niezmienną błyskotliwość dialogów. Również odtwórcy głównych ról odwalili kawał dobrej roboty. W każdym bądź razie, jak na ludzi, którzy przez całe życie śledzą wzrokiem małą zieloną piłeczkę i usiłują w nią trzasnąć, bohaterowie Wimbledonu są całkiem sympatyczni.
Filmowy lek antydepresyjny o biednym leszczyku, który nieoczekiwanie zostaje grubą rybą. Tenisista Peter Colt od dawna znajduje się na aucie. Przekroczył trzydziestkę, w rankingach dyscypliny zjechał na sto jedenastą pozycję. Udział w turnieju Wimbledon ma być końcem jego sportowej kariery. Zła passa kończy się z chwilą, gdy napotyka młodą gwiazdę tenisa Lizzie Bradbury (Kirsten Dunst). Colt nagle zaczyna wygrywać…
Pod względem artystycznej inwencji, filmy o fuksach należą do najbardziej nieznośnych. Rozwój wypadków jest tutaj z góry przesądzony, filmy o sportowcach są pod względem fabularnym tragiczne. Nieudacznik nagle łapie wiatr w żagle i wszystko zaczyna mu wychodzić. I nieważne, czy nasz bohater para się karate, szczypiorniakiem, szachami, czy strzelaniem do rzutków. Reżyserowie posługują się tymi samymi zagraniami. Ktoś stale przegrywa i nagle powraca mu polot, odzyskuje „oko tygrysa”, przełamuje zahamowania czy udaje mu się konflikt wewnętrzny rozwikłać. Zupełnie jak w realu, tyle że z deczka na odwrót…
Niby zawsze to samo, ale z jakiś powodów przyjemnie się to ogląda. Oczywiście postać leszcza musi być dobrze zaprojektowana, co by każdy mógł się z nią gładko utożsamiać. A Peter Colt jest leszczem najwyższej próby, loserem odznaczającym się autoironią i dobrym rozpoznaniem swego położenia.
Wimbledon nie jest złym filmem. Znać w nim fajne przymioty angielskiego kina popularnego, które nawet w bardzo komercyjnych odsłonach zachowuje pewną ciętość dowcipu, niezmienną błyskotliwość dialogów. Również odtwórcy głównych ról odwalili kawał dobrej roboty. W każdym bądź razie, jak na ludzi, którzy przez całe życie śledzą wzrokiem małą zieloną piłeczkę i usiłują w nią trzasnąć, bohaterowie Wimbledonu są całkiem sympatyczni.
Zawodnicy tracą formę, kiedy scenarzysta spiętrza przed Peterem i Lilly nieodzowne trudności. W tym celu postawili na drodze zakochanych przeszkodę pod postacią apodyktycznego tatusia, który twardo kieruję karierą córeczki. Tacy ojcowie nie występują już przyrodzie. A już zestawianie ich z agresywną, pewną siebie dziewczyną (a tak jest w tym filmie Dunst) wydaje się nieco wymuszone. Ale za to jaki jest potem happy end! Naprawdę optymistyczny. Powiedziałbym, że zaskakująco niezaskakujący.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze