We Władcy much Williama Goldinga grupa dzieci pozostawiona samym sobie zaczyna przejawiać mordercze instynkty. Znakomity film Narciso Serradora Czy mógłbyś zabić dziecko? opowiada o wysepce, na której młodociani, z tajemniczych przyczyn wyrżnęli wszystkich dorosłych - w przejmującym finale, nieletni mordercy wskakują na łodzie i płyną, kontynuować mordercze przygody na kontynencie. Z kolei, wyświetlany niedawno w polskich kinach horror Eden Lake dotyczy bandy wyrostków, która, niepotrzebnie rozdrażniona, urządza krwawą łaźnię głównym bohaterom. Dzieła te o różnej dacie powstania, łączy taka sama teza: człowiek w swej naturze jest bestią, ta ujawnia się szybko i szczególnie łatwo w wypadku najmłodszych, o nie ukształtowanej jeszcze psychice.
W wypadku starszego rodzeństwa dochodzi do karykatury dorastania, postawieni wobec walki o wpływy między sobą próbują ustalić jakąś hierarchię, określić namiastki nowych obowiązków. Do głosu dochodzi budząca się (czy nawet całkiem rozbudzona) seksualność, o której rodzice dopiero zaczynali im opowiadać. Dalej wypadki biegną szybko, młodszy brat staje się ofiarą upokorzeń o erotycznym podtekście, siostra spotyka się z wyraźnie starszymi od siebie, czternastoletni narrator onanizuje się, jakby jego życie od tego zależało, autor zagęszcza niemal piekielną atmosferę, a gdy następuje wreszcie kazirodczy stosunek, jesteśmy zszokowani, doznając zarazem oczyszczenia. Wstrząsające wrażenie autor buduje na tym, że nie mamy do czynienia z bandą wynaturzonych wyrostków, ale z dziećmi z “dobrej rodziny”, takiej samej jak miliony, także te, których pociechy dzisiaj zajmują się podpalaniem bezdomnych.
Nie wątpię, że powieść McEwana w 1978 roku była objawieniem, dziś też robi nieliche wrażenie, także za sprawą lekkiej atmosfery odrealnienia, wędrówki w świat symboli. Ale świat się zmienił, niestety na gorsze, dzieci wyczyniają rzeczy straszne i to na porządku dziennym, a i sam seksualizm nieco się wynaturzył – nie dalej jak wczoraj czytałem o trzynastolatkach, którzy właśnie doczekali się pierwszego dziecka. Betonowy ogród po latach zyskuje więc zaskakujący kontekst. Szokujący w dniu napisania, stanowi dziś wspomnienie czasów, kiedy mniej trzeba było się namęczyć, by kogoś zaszokować.
Betonowy ogród - jak i inne książki, filmy o podobnej tematyce - stanowią antytezę dla pomysłów sprzed kilku wieków (żywotnych, w jakiejś formie do dzisiaj, żeby wskazać tylko Sezon w teatrze lalek Jana Sowy), kiedy to utrzymywano, że wystarczy zedrzeć człowiekowi cywilizacyjne kajdany i otrzymamy dobrego dzikusa, sympatyczną, golutką istotę zajmującą się pląsaniem wśród rosy i wprost oszalałą ze szczęścia na samą myśl o perspektywie szerzenia dobra. Tak bajdurzyli sobie filozofowie, bajdurzą i dziś, a tymczasem ogólne przekonanie jest inne, ludzie to monstra, od własnej potworności trzeba się uwolnić w drodze wychowania i rozumienia ograniczeń kulturowych. Niezbyt to radosne, życie czasem też wesołe nie jest, a w debiutanckiej powieści Iana McEwana drzemie jakaś upiorna prawda.