"Kubuś i templariusze", Piotr Stalewski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu„Kubuś i templariusze” są kolejną opowieścią o naturalności zła, przecież postępowania Grzesia z kolegami nie uzasadnia ani przeszłość, ani sytuacja bieżąca, chwytamy nóż i tniemy po gardle, bo akurat i nóż był i grdyka się znalazła. Możliwość zaś czyni zbrodniarza. Zarazem – co chyba najważniejsze – „Kubuś i templariusze” to historia o Polsce tu i teraz, za to kompletnie wyjętej z jakiegokolwiek kontekstu – brak tu polityki, całej idei opatrznościowej i Chrystusa narodów, wątków historycznych, tarć grup społecznych – tylko rozpacz, bezsens i brud.
Jeden z moich kolegów, tych, co na literaturze zęby zjedli, postawił niedawno tezę, że książki wybijające się, pisane własnymi obsesjami, autentyczne, wyróżniają się jakimś rodzajem złamania – w narratorze, w konstrukcji, w bohaterach, innymi słowy, można je bardzo prosto zakwalifikować jako „zabrudzone”, nieudane. „Kubuś i templariusze” Piotra Stalewskiego są właśnie taką „brudną” książką. Brud, złamanie ujawnia się tutaj po trzykroć.
Raz, czyli z zamysłu. Autor świadomie rozbija powieść, budując dwie równoległe narracje różniące się także sposobem zapisu, przy czym jedna wyraźnie uzupełnia drugą – to wycinki wspomnień, przeżyć i refleksji oplatających pień fabularny książki. Tylko w tym wypadku złamanie stanowi świadomy zabieg autora.
Dwa, czyli język. Stalewski przynależy do pokolenia młodych eksperymentatorów wywracających polszczyzną na wszelkie możliwe strony. Sam moment jego debiutu ustawia go niestety gdzieś w drugiej fali uderzeniowej. Wyobraźnia językowa, zdolności zbijania słów w niecodzienne, a przecież plastyczne konstrukcje to atut tego autora – zarazem w „Kubusiu…” widać pewien brak otrzaskania, świadomości słowa.
Książeczka jest świadectwem porzucania „polonistycznych”, utartych przez komunały sposobów wypowiedzi na rzecz autentycznego języka literackiego. Czyli jest pół na pół – Stalewski błyśnie, olśni, by zaraz popaść w banalność, marazm, werbalną nieporadność albo po prostu tę matrycę, która nadaje kształt debiutom kolejnych pisarzy zaraz po dwudziestce. Samo zachłyśnięcie się możliwościami, jakie oferuje polszczyzna, dało w wypadku Stalewskiego efekt niezwykły – to gubi się we własnym akapicie, pojedzie banałem, aż zęby bolą, to będzie efekciarski w złym lub dobrym sensie tego słowa, to wreszcie walnie cudowną zbitkę słowną, że zdziwienie odbiera oddech.
Trzy, czyli konwencja. Stalewski podejmuje zacny temat przemocy – czyli rzecz, o której ludzie zawsze chętnie poczytają. Oto ludzie, którzy zabijają. Tylko tyle i aż tyle. Mamy więc opowieść o brutalności, w której nagle zgrzyta coś między formą a treścią. Mianowicie, sam eksperyment językowy oddala czytelnika od tego, co naprawdę się wyprawia: że grupa facetów najpierw bije kobiety, a potem je zarzyna. Może ktoś umarł, a może krwawi i cierpi – to staje się nieistotne wobec sposobu, w jaki zostało opowiedziane. Fabuła podprowadzona z brutalnej historii społecznej ugina kark pod jarzmem literackiego eksperymentu. Błąd Stalewskiego polega na tym, że kiedy na ostatnich stronach próbuje zagrać kontrapunktem, wzruszyć, przerazić, język jak nóż obraca się przeciw niemu. Nie sposób bowiem wyrazić prawdziwego cierpienia w nieprawdziwych słowach.
„Kubuś i templariusze” są kolejną opowieścią o naturalności zła, przecież postępowania Grzesia z kolegami nie uzasadnia ani przeszłość, ani sytuacja bieżąca, chwytamy nóż i tniemy po gardle, bo akurat i nóż był i grdyka się znalazła. Możliwość zaś czyni zbrodniarza. Zarazem – co chyba najważniejsze – „Kubuś i templariusze” to historia o Polsce tu i teraz, za to kompletnie wyjęta z jakiegokolwiek kontekstu – brak tu polityki, całej idei opatrznościowej i Chrystusa narodów, wątków historycznych, tarć grup społecznych – tylko rozpacz, bezsens i brud. Nie jest to pierwszy przykład odcinana się młodych literatów od dziedzictwa i bieżących wydarzeń, jakby słowo było ważniejsze od tego, że trzeba jakoś żyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze