„Saint Laurent”, Bertrand Bonello
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuBardzo ciekawy, zdecydowanie wygrywa w konfrontacji z filmem Lesperta. A jednak: w drugiej połowie męczy, gubi się we własnych eksperymentach i zdecydowanie pozostawia niedosyt.
Druga już w tym roku (a licząc dokumentalną „Szaloną miłość”, trzecia) biografia Saint Laurenta. I najbardziej oczekiwana. Po sympatycznej, ale dość powierzchownej, grzecznej, autoryzowanej przez spadkobierców wersji Jalila Lesperta („Yves Saint Laurent”) film Bonello miał jątrzyć, budzić kontrowersje, zadawać niewygodne pytania. I naprawdę mierzyć się z mitem (tudzież przybliżać nam postać) genialnego projektanta. Kontrowersje i pytania nie przeczę: są. Gorzej z… ale może po kolei.
Bonello śmiało zrywa z konwencją tradycyjnej biografii. Rozczarują się więc Ci, którzy oczekują opowiedzianej „po bożemu” (przyznaję: zrobił to już Lespert) historii życia, kariery, czy twórczości YSL. Film skupia się na okresie największej popularności (lata 60. i 70.) projektanta. Laurent od pierwszych scen jest więc ikoną, gwiazdą, postacią, której przygląda się cały świat. I taki już pozostanie: kolejne głośne kolekcje, kolejni kochankowie itd. są tu jedynie pretekstem, by kreślić poetycki, eteryczny, niejednoznaczny portret postaci nieprzeniknionej.
Film Lepserta wyglądał niczym hollywoodzka pocztówka. Celebrycki, „glamourowy”, powierzchownie piękny. Bonello sięga po dalece bardziej „artystyczne” środki wyrazu. Fabułę traktuje szkicowo, odrzuca tradycyjnie rozumianą chronologię, skupia się głównie na obrazie. Kolejne ujęcia są do granic możliwości wystylizowane. Ale jednocześnie szorstkie, bywa, że drażniące, oparte na kontrastach. Zainspirowane kolejnymi nurtami w twórczości Laurenta; zderzające laboratoryjny chłód jego pracowni, barokowy przepych rezydencji, pstrokaciznę klubów nocnych… Najważniejsze są tu kolor, światło, perspektywa. Z czasem obrazy stają się coraz bardziej (YSL nie stronił od narkotyków) rozedrgane, psychodeliczne. W pierwszej połowie filmu sprawdza się to znakomicie. Bonello unika banału, podejmuje specyficzny (głównie wizualny) dialog z wrażliwością projektanta. Doskonale czuje to odtwórca tytułowej roli, charyzmatyczny Gaspard Ulliel. Jego YSL jest odległy, nieobecny, wyobcowany. Wystraszony i jednocześnie megalomański, pełen poczucia wyższości. Gdyby wszystko to było jedynie wstępem, gdybyśmy w drugiej połowie mogli zajrzeć „pod podszewkę”, zderzyć się z postacią Laurenta…
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/6z0vFutRwuM/34_saint_laurent_34_-_oficjalny_polski_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
Ale nic takiego się nie dzieje. Bonello w nieskończoność (film trwa grubo ponad 2 godziny) ciągnie swój kalejdoskop przepięknych ujęć. To co z początku intrygujące z czasem staje się chłodne, zanadto zdystansowane, mało angażujące. W dalszej perspektywie pretensjonalne, wreszcie nudne. Owszem, można doszukiwać się w tym (YSL jest coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, coraz mocniej uzależniony od narkotyków i alkoholu, trafia do szpitala psychiatrycznego itd.) dalszej (i wciąż nieoczywistej) charakterystyki bohatera. Ale byłaby to interpretacja wysilona: reżyser miał świetny pomysł na estetykę swojego filmu, ale rozwinąć jej w zajmującą opowieść zwyczajnie nie potrafił.
Co nie znaczy, że jest to obraz zupełnie nieudany. Przeciwnie: formalnie bardzo ciekawy, zdecydowanie wygrywa w konfrontacji z filmem Lesperta. A jednak: w drugiej połowie męczy, gubi się we własnych eksperymentach i zdecydowanie pozostawia niedosyt. Może na tym polega pośmiertny triumf Laurenta („Chcielibyście wiedzieć jaki byłem? Nic z tego!”)? Być może. Ale zamiast bawić się w tego typu dywagacje wolałbym (po prostu!) obejrzeć świetny film.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze