„Podróże małe i duże...”, Wojciech Mann, Krzysztof Materna
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSympatyczna książka, ładnie wydana i zdobna w kolorowe zdjęcia, jest tak naprawdę zapisem jednej wielkiej balangi. Niestety, lektura pozostawia wrażenie, że panowie postanowili zataić przed czytelnikiem epizody co bardziej wstydliwe, pieprzne, czy też grożące sprawą karną w wypadku ujawnienia.
Artycha to zawsze ma klawe życie.
Weźmy taka komunę. W sklepach straszą rzędy pustych półek a na ulicach czołgi. Wszystko jest szare i raczej nie do śmiechu. Tymczasem Wojciech Mann z Krzysztofem Materną śmigają po świecie jak jakieś specjalne agenty czy cuś. A to drapną fuchę rozweselania pasażerów podczas rejsu śródziemnomorskiego „Stefanem Batorym” (ktoś jeszcze zachował wspomnienie po tej sympatycznej łajbie), tam zahandlują, dadzą się oszukać, zemszczą się na pozbawionej poczucia humoru publiczności, zaś, gdy nastanie kryzys w finansach, obiad zafunduje im mafia. Przy innej okazji wpadną na wyścigi formuły pierwszej w Budapeszcie, pogadają sobie z samym Alanem Prostem i uznają za słuszne natychmiast zgubić nagranie z tej rozmowy. Naród jęczy pod biczem generała, a chudsza połowa zacnego duetu ląduje sobie w Nowym Jorku, gdzie potyka się o polskich celebrytów emigracyjnych.
Wybucha wolność, pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Statystyczny Polak nie wie, co się dzieje, liże rany po bolesnej lekcji kapitalizmu, nienawidzi Balcerowicza i z tej złości wpada pod Oscylator. Oni tymczasem kręcą radosne programy dla Polaków rezydujących w Kanadzie, kupują nieprzebrane ilości płyt kompaktowych oraz gadżety znajdujące się poza zasięgiem rodaków porzuconych na pastwę Ojczyzny. Mam tu na myśli bezprzewodowe aparaty telefoniczne z zasięgiem do czterystu metrów. Rozbijają się taksówkami. Przyjmują poczęstunki. Cieszą się towarzystwem płci. Uczciwość wymaga, aby dopowiedzieć, że duet niekiedy para się prawdziwą pracą. Zwłaszcza jego pełniejsza część, ciśnięta w środek Ameryki została zmuszona do pracy z tak uroczą, ważną i miłą każdemu substancją, jaką jest ludzki mocz.
I gdyby jeszcze nie chlali. Istnieje jednak uzasadnione podejrzenie, że Podróże małe i duże są tak naprawdę zapisem jednej wielkiej balangi. Panowie chleją uparcie od pierwszej do ostatniej strony i to trunki najróżniejsze. Piwo, wino, wódki, kolorki, znajdujemy też opis jedynego właściwego spożycia tequili, rekrutujący się zapewne z czasów gdy ten sympatyczny trunek znajdował się poza zasięgiem przeciętnego ochleja pod Warszawą. Mało tego! Skądś nieustannie mają na to kasę – co dziwi zwłaszcza za komuny, kiedy przelicznik ze złotego na dolara był raczej marny – zaś, gdy nie mają, ktoś im natychmiast postawi. Do książki, skądinąd pięknie wydanej, należałoby dołączyć tzw. inserta w postaci buteleczki z czymś mocniejszym. Wielka wina wydawcy, że pozwolił na takie niedopatrzenie.
Gdybyż jeszcze napisali wszystko, czego naprawdę doświadczyli. Po dwudziestu, trzydziestu latach chyba już można? Niestety, lektura pozostawia wrażenie, że panowie postanowili zataić przed czytelnikiem epizody co bardziej wstydliwe, pieprzne, czy też grożące sprawą karną w wypadku ujawnienia. Przecież przedawnienie dawno już nastąpiło! Niemniej milczą, jakby kto im zasznurował gęby napuchłe od śmiechu.
I jeszcze, jakby tej bezczelności było mało, napisali zupełnie sympatyczną książkę, ładnie wydaną i zdobną w kolorowe zdjęcia, dzięki którym każdy może się dowiedzieć, cóż to oni przeżyli, a czego on przeżyć nie zdoła. Istnieje również realne niebezpieczeństwo, że panowie, czerpiący przecież dochód z każdego sprzedanego egzemplarza, roztrwonią go na kolorowe alkohole, rozbijanie się po hotelach i inne przyjemności życia, do korzystania z których nie odważyli się przyznać przed wszystkimi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze