„Wszystko o Stevenie”, Phil Traill
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm był nominowany do pięciu Malin, ostatecznie otrzymał dwie. Sandrze Bullock przypadła jedna Złota Malina. I sam ten fakt powinien wystarczyć, by każdy szanujący się kinoman omijał seanse debiutanckiego obrazu Phila Trailla jak najszerszym łukiem. Film bez wątpienia zasługuje też na Malinę za scenariusz. I za reżyserię. I za wszystkie pozostałe role (pierwszo- i drugoplanowe). To stosunkowo rzadki przykład filmu, którego naprawdę nie da się oglądać. Mamy do czynienia z najgorszym i najgłupszym amerykańskim filmem 2009 roku.
Większość powstających obecnie tekstów o Sandrze Bullock zaczyna się od tej samej informacji. Ale też nie sposób nie odnotować tej zabawnej koincydencji. Bullock jako bodaj pierwsza aktorka w dziejach otrzymała nieomal równocześnie dwie nagrody za główną rolę żeńską — Oscara (za The Blind Side) i Złotą Malinę (za Wszystko o Stevenie). Gdyby ktoś nie wiedział: Złote Maliny to nagrody dla najgorszego filmu, aktora, aktorki itd. I jest to laur, który wypada traktować serio. Bo o ile Oscary z każdym sezonem coraz bardziej przypominają dogłębnie skorumpowaną akcję promocyjną, o tyle Złote Maliny Amerykanie traktują na luzie. I tym samym głosują szczerze.
Wchodzący właśnie na nasze ekrany Wszystko o Stevenie był nominowany do pięciu Malin, ostatecznie otrzymał dwie. I sam ten fakt powinien wystarczyć, by każdy szanujący się kinoman omijał seanse debiutanckiego obrazu Phila Trailla jak najszerszym łukiem. A gdyby ktoś miał wątpliwości co do zasadności werdyktu malinowego jury, spieszę z zapewnieniem: byłem, widziałem i jedyne, co mnie dziwi, to względna pobłażliwość owego jury.
Bo Wszystko o Stevenie bez wątpienia zasługuje też na Malinę za scenariusz. I za reżyserię. I za wszystkie pozostałe role (pierwszo- i drugoplanowe). Reasumując: to stosunkowo rzadki przykład filmu, którego naprawdę nie da się oglądać.
Wystylizowana (dość skutecznie zresztą) na nastolatkę 45-letnia Sandra Bullock wciela się tutaj w rolę Mary Horowitz.
Mary jest szaradzistką (autorką krzyżówek). Nie ma przyjaciół, nie ma chłopaka, mimo dość zaawansowanego wieku wciąż mieszka z rodzicami. Bo też i nikt poza rodzicami nie jest w stanie znieść jej obecności (ta obecność oznacza wysłuchiwanie nigdy nie kończących się monologów, na które składają się recytacje encyklopedycznych haseł i (również niekończące się) listy synonimów dowolnych słów.
Zrozpaczeni państwo Horowitz umawiają córkę na randkę w ciemno. Przystojny kamerzysta sieci CRN Steve (Cooper) już po kilku minutach ucieka ze spotkania, ale Mary swoje wie: właśnie spotkała miłość życia, mityczną drugą połówkę. I tak, nie zastanawiając się zbyt wiele, podstarzała panna Horowitz wyrusza w pościg za Stevenem.
Dla recenzenta komedia romantyczna oznacza zwykle dwie rzeczy: mękę w kinie i stosunkowo lekką robotę w domu. Bo ostatecznie cóż łatwiejszego niż drwić. Ale drwić ze Wszystko o Stevenie to jak kopać leżącego, jak wyśmiewać się z kalekiego dziecka. Jest w tym coś niemoralnego. Bo naprawdę mamy do czynienia z najgorszym i najgłupszym amerykańskim filmem 2009 roku.
Szwankuje tu właściwie wszystko. W pierwszym rzędzie scenariusz. Oczywiście komedia romantyczna to nie jest np. dramat psychologiczny. Tutaj wymaga się jedynie elementarnej, symbolicznej i nakreślonej choćby z przymrużeniem oka wiarygodności. Ale nawet takowej nie uświadczycie we Wszystko o Stevenie. Każdy zwrot akcji sprawia wrażenie desperackiej próby dobrnięcia za wszelką cenę do objętości przepisowych 90 minut.
Przykłady? Ano najważniejsza będzie dziura w ziemi. Jama, na której dno każdy może zeskoczyć, nie narażając się nawet na skręcenie kostki. Ale wydobyć kogoś z tej dziury?! To już zadanie, które przekracza możliwości zjednoczonych sił amerykańskiej straży pożarnej, policji, telewizji itd. I cały ten film składa się właśnie z takich uwłaczających najbardziej nawet wyrozumiałemu widzowi rozwiązań.
Choćby przyczyna, dla której Mary traci pracę: bezwzględny faworyt na mojej prywatnej liście najgłupszych zwrotów akcji w historii kina.
Na deser dostajemy naprawdę zjawiskowo wręcz złe aktorstwo. Bullock nawet nie próbuje sprawiać wrażenia postaci z krwi i kości, irytuje i drażni coraz bardziej wraz z każdą sekundą obecności na ekranie. Dzielnie sekunduje jej w tym Bradley Cooper. Za każdym razem, gdy widzę Coopera, czuję przemożną potrzebę odszczekania wszystkiego, co napisałem wcześniej o Adamie Sandlerze. On miał jednak zadatki, szczątkowy talent komediowy… Ewidentnie kreowany na sandlerowego epigona Cooper nie ma już do zaoferowania nic poza prezencją względnie przystojnego idioty o zawsze zdziwionym spojrzeniu.
No ale też ogólnie przyjęte jest, że komedii romantycznej należy wybaczyć wszystko, czasami przecież bywa śmieszna i romantyczna właśnie. Wszystko o Stevenie zawodzi także na tych polach. Cooper i Bullock otrzymali wspólną Malinę za najgorszą ekranową parę 2009 roku. Nic dodać , nic ująć: pomiędzy tą dwójką po prostu nie iskrzy, a od początku oczywiste zakończenie
(w finale musi przecież pojawić się spełniona i odwzajemniona miłość) jest perspektywą cokolwiek karykaturalną i zupełnie niewiarygodną. A humor? Humor się tutaj, proszę państwa, niestety nie pojawia.
Pozostaje pytanie: po co w ogóle powstają takie filmy? I jakim cudem przynoszą zyski? Odpowiedź jest prosta: chodzi tu o specyficznego odbiorcę.
A więc trzynastolatka, który idzie nie na film, ale do kina. A sam fakt obejmowania wiadra popcornu i pryszczatej koleżanki dostarcza mu dość emocji, by nie był w stanie wygospodarować czasu na oglądanie filmu. Ale nawet takim właśnie niedzielnym kinomanom szczerze radzę: wybierzcie dowolny inny film, jaki będą właśnie wyświetlali w waszym ulubionym multipleksie. Z pewnością będzie to film lepszy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze