„Ostatnia miłość na ziemi”, David Mackenzie
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuCałość ujmuje specyficzną empatią, wnikliwością, z jaką reżyser obserwuje ludzkie emocje. Film nie epatuje nieuchronnością katastrofy, nie straszy, nie pławi się w obrazie katastrofy. Najważniejsza okazuje się ludzka niezłomność, instynkt przetrwania, zdolność do adaptacji. Mackenzie portretuje ludzi, którzy muszą pogodzić się ze stratą. Wątek miłosny ma tu wiele urody, delikatności, śledzi się go ze swoistym rozrzewnieniem.
Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że najprężniej rozwijającym się gatunkiem amerykańskiej kinematografii niezależnej będzie niskobudżetowe science fiction, nie uwierzyłbym. A tak się właśnie dzieje. Druga ziemia, Łono, Strefa X, a teraz Ostatnia miłość na ziemi. Cały nurt znalazł wsparcie m.in. w werdyktach Sundance’owskiego jury, ale o renesansie gatunku paradoksalnie decyduje owe „niskobudżetowe”. Oczywiście to pojęcie relatywne, nadwiślańscy filmowcy byliby zapewne szczęśliwi pracując w takich warunkach jak np. Mackenzie. Ale na tle hollywoodzkich blockbusterów nowe s-f wypada nadzwyczaj skromnie. I w tym jego siła. Bo liczy się tu przede wszystkim dobry pomysł, następuje powrót do źródeł, twórcy coraz częściej eksponują metafizyczny niepokój, analizują poczucie zagrożenia. Co zaskakuje mnie jeszcze bardziej centralnym tematem nowego science fiction okazuje się być… miłość.
Przyszłość w obrazie Mackenziego nie odbiega zbyt daleko od znanej nam teraźniejszości. Podstawowa różnica to szybko rozprzestrzeniająca się epidemia. Pierwsze objawy nie wydają się zbyt groźne: gwałtowny, ale krótkotrwały napad depresji, po którym zarażony traci zmysł węchu. Później przychodzi czas na smak, panika wybucha na etapie masowej utraty słuchu. Ale wszystko to jest jedynie tłem dla historii o spotkaniu dwójki zagubionych bohaterów. Atrakcyjna pani epidemiolog, Susan (Eva Green) poznaje szefa kuchni w pobliskiej restauracji, Michaela (Ewan McGregor). Oboje boją się bliskości. On jest notorycznym podrywaczem, który nie potrafi zasnąć w ramionach kobiety, ona pięknością przekonaną, że już zawsze przyciągać będzie jedynie (jak sama mówi) nieodpowiedzialnych dupków. Z początku ich relacja jest standardową w takich przypadkach grą, ale zataczająca coraz szersze kręgi epidemia uświadamia obojgu, że czasu prawdopodobnie zostało im już niewiele.
Ostatnia miłość na ziemi z pewnością wzbudzi skrajne reakcje. Dla jednych będzie opowieścią wzruszającą, dla innych niebezpiecznym balansowaniem na granicy kiczu. Pierwsi odnajdą w niej poezję, drudzy okruchy pretensji a’la Coelho. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Bo chociaż w filmie Mackenziego nietrudno odnaleźć (to akurat charakterystyczne dla nowego s-f) drobne błędy narracyjne, chociaż zaakceptowanie podstawowych założeń scenariusza wymaga od widza nieco dobrej woli, całość ujmuje specyficzną empatią, wnikliwością, z jaką reżyser obserwuje ludzkie emocje. Zarówno w skali społecznej, jak i jednostkowej. Bo daleki od standardowego oblicza hollywoodzkiego kina katastroficznego Perfect Sense (tak brzmi oryginalny, i jak zwykle lepiej oddający ducha filmu tytuł) nie epatuje nieuchronnością katastrofy, nie straszy, nie pławi się w obrazie katastrofy. Przeciwnie: najważniejsza okazuje się tu ludzka niezłomność, instynkt przetrwania, zdolność do adaptacji. Mackenzie portretuje ludzi, którzy muszą pogodzić się ze stratą, zaakceptować nowe warunki, jak mantra powraca zwrot „a życie toczy się dalej”. I nie ma tu (na szczęście!) naiwnego optymizmu, przeciwnie: walka o godność (czy może po prostu normalność) przez cały czas podszyta jest zwątpieniem, a nawet rozpaczą. Podobnie związek Michaela i Susan. Wątek miłosny ma tu wiele urody, delikatności, śledzi się go ze swoistym rozrzewnieniem. Ale reżyser nie pozostawia złudzeń. To uczucie jest możliwe, bo świat się kończy, a bohaterowie desperacko pragną zdążyć przeżyć prawdziwą miłość. W innych warunkach z pewnością nie starczyłoby im determinacji.
Jak już pisałem: dla wielu będzie to po prostu romansidło dla aspirujących, czyli tzw. niedzielnych konsumentów sztuki. Ale jednocześnie nie poradzę, tego typu kino oceniam jedynie odpowiadając na podstawowe pytanie: wzrusza, czy nie wzrusza? I tu każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam. Mnie akurat wzruszyło, Ostatnią miłość na ziemi jak najbardziej szczerze polecam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze