Thompson – choć spisywał swoje doświadczenie po latach – zdołał zakląć nie tylko Meksyk, którego już nie ma, ale i siebie samego, zaginionego w przykrym procesie dorastania. Być może percepcja Meksyku jest ciekawsza niż sam Meksyk. Thompson patrzy uważnie na człowieka i szczegół, ale filtruje go przez świat lektur (ze wskazaniem na powieści awanturnicze), historię Indian i podboju Corteza, a w to wszystko wplata muzykę. Piosenka, grająca w radiu samochodowym, jest równie ważna co puebla za oknem, gust muzyczny mieszkańców kolejnych miast staje się podstawą ich oceny. Jak ma być dobrze – piekli się Thompson – skoro słuchają tutaj grupy Toto i Donny Summer? Dopowiedzmy, że wrócił do siebie nie sprzedawszy auta tam, gdzie chciał.
Po latach, dobiegający pięćdziesiątki, świeżo rozwiedziony Thompson powraca do Meksyku i próbuje dokończyć wyprawę. Czy może inaczej: wie, że kraj się zmienił i wyprawa nie może zostać dokończona, więc wyrusza do miejsc, w których był, których już nie ma, w poszukiwaniu siebie, również zaginionego dawno temu. Ta druga wyprawa jest koniecznym dopełnieniem pierwszej, ale i koniecznym dopełnieniem książki. Czasem, na pylistych drogach pojawia się cień tamtego gówniarza, tak samo jak w nowoczesnych budynkach żyją duchy ruder zrównanych już z ziemią. Przyjechał nikim, powrócił spełnionym – kręci filmy, wydaje książki i tak dalej – nie ma jednak nic, tak samo jak wtedy nie miał.
Osobliwą radość sprawia lektura ustępów poświęconych kulturze Azteków. Hugh Thompson po trzydziestu latach nie stracił swojego rozsądku nastolatka. W czasach, kiedy pisarze i inteligenci zachwycają się kulturą Indian Ameryki Południowej i potępiają hiszpańskich konkwistadorów, ten ma odwagę napisać prawdę. Meksyk przed Cortezem był barbarzyńskim królestwem, gdzie Słońce żywiło się krwią. Liczba ofiar składanych na szczytach piramid potrafiła (choć rzadko) sięgnąć dwudziestu tysięcy dziennie. Hiszpanie, choć brutalni i rządni złota, ukrócili ten proceder, posługując się środkami, jakie mieli do dyspozycji. Nie były wyszukane, pełna zgoda. Cóż, lepszy arkebuz i szabla niż nóż ofiarny, przejeżdżający po kolejnych gardłach, a i sam Cortez, biorąc pod uwagę czasy, w których żył, wydaje się człowiekiem o łagodnym sercu i umiarkowanej chciwości.
Rzadko zdarza się książka podróżnicza napisana przez człowieka równie wrażliwego, co rozsądnego. Nie wiem, czy Tequila oil jest najlepszym tytułem z serii Orient Express, wiem za to, że jest moim ulubionym. Ledwo skończyłem, a już mam ochotę czytać od nowa.