„The Lady”, Luc Besson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOpowieść ogląda się niczym thriller. Perfekcyjna praca kamery, idealnie wyważona długość ujęć. W nielicznych sekwencjach zahaczających o sensację Besson naprawdę rozwija skrzydła i przypomina nam, dlaczego tak bardzo lubimy oglądać jego filmy. Nazbyt patetyczny, ale ostatecznie ładny i wiarygodny wątek miłosny. Obejrzeć można, ale nie trzeba.
Krytykowany w ostatnich latach za odejście od „poważnego” kina, uleganie komercji i przede wszystkim produkcję i opiekę artystyczną nad koszmarkami w rodzaju Transportera, Adrenaliny, czy Taxi Luc Besson próbuje wrócić do głównego nurtu. Jak niegdyś w centrum zdarzeń stawia silną postać kobiecą, ponownie występuje w roli obrońcy światowego pokoju. Jak mu ta „rehabilitacja” wychodzi?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony oparta na faktach historia życia liderki birmańskiej opozycji demokratycznej, Aung San Suu Kyi (Michelle Yeoh) z początku skutecznie przykuwa uwagę typowo Bessonowską, intensywną narracją. Czuć doświadczenie wyniesione z komercyjnych superprodukcji: pozbawioną typowo ekranowych zalet (bohaterka m.in. latami przetrzymywana była w areszcie domowym) opowieść ogląda się niczym thriller. Perfekcyjna praca kamery, idealnie wyważona długość ujęć. W nielicznych sekwencjach zahaczających o sensację (m.in. zamachy stanu, masowe aresztowania) Besson naprawdę rozwija skrzydła i przypomina nam, dlaczego tak bardzo lubimy oglądać jego filmy.
Niestety, owej swady wystarcza tu na mniej więc 45 minut, co najwyżej godzinę. Dalej zaczyna się problem. Bo nie sposób z wymową The Lady polemizować. Besson piętnuje reżim totalitarny, daje szczery głos w sprawie obrony praw człowieka, nadrzędną ideą wartą każdych poświęceń czyni wolność itd. Tyle, że uderzając w pozytywistyczny ton popada jednocześnie w irytująco hollywoodzką, łzawą, patetyczną i sentymentalną manierę. Ktoś powie: Besson zawsze zafascynowany był amerykańską kinematografią. Zgoda, ale za młodu sprytnie miksował ją z estetyką nowej fali, a u szczytu sił tworzył superprodukcje wyznaczające później standardy w Fabryce Snów. Tym razem chce być epicki, wyraźnie próbuje małpować styl Bertolucciego (Ostatni cesarz, Mały Budda), czy Scorsese (Kundun). Ale małpuje raczej na pokaz. Bo (pomimo wyraźnej deklaracji chęci bycia wyrzutem sumienia dla zachodnich społeczeństw) królują tu oswojone emocje. A cała The Lady, pomimo niewątpliwej, typowo kinowej urody kadru, najlepiej sprawdzi się w telewizji. Przy okazji kolejnych świąt zaserwuje widzom uwznioślającą odrobinę niepokoju, okraszoną niezachwianą wiarą w ludzkie dobro itd.
Powierzchowny charakter całej produkcji akcentuje dodatkowo – i jest to chyba największe zaskoczenie – do tej pory niezawodny, współpracujący z Bessonem przy wszystkich najważniejszych jego filmach, kompozytor Eric Serra. Dotąd tworzył tzw. kinowe evergreeny (a więc melodie, które przez lata natychmiast kojarzyły się z danym obrazem), tym razem jest banalny, a muzykę serwuje nieznośnie wręcz patetyczną. Dźwięki wyprzedzają narrację, by podpowiadać widzom, jakie za chwilę odczuwać powinni emocje itd. I takie jest całe The Lady: nakręcone w słusznej sprawie, ale zwyczajnie powierzchowne, błahe, pełne uproszczeń.
Co z tego wynika dla nastawionego na kinową rozrywkę widza? Odrobinę więcej, bo jest też znowu: nazbyt patetyczny, ale ostatecznie ładny i z grubsza (dzięki świetnej kreacji grającego męża bohaterki Davida Thewlisa) wiarygodny wątek miłosny, jest wspomniana już swoboda narracji. Ale i tak Besson popełnia grzech niewybaczalny: przynudza. Opowiada zdecydowanie zbyt szczegółowo. Film jest o dobre pół godziny za długi, i tym samym traci siłę oddziaływania. Zbyt często chcielibyśmy zobaczyć kolejne ujęcie z charakterystycznym napisem „pięć lat później”. W efekcie finał jest wymęczony i nie budzi należytych emocji.
Oczywiście Besson to Besson, stary wyga, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Najbardziej zdeklarowani fani jego talentu prawdopodobnie będą z The Lady zadowoleni. Dla pozostałych jest to klasyczna pozycja z gatunku: owszem, obejrzeć można, ale nie trzeba.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze