"Koncert", Muharem Bazdulj
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNormalnie można by o Koncercie słowa nie napisać i na przykład posiedzieć sobie słuchając Sunday Bloody Sunday. Żal jednak znakomitego pomysłu, zatraconego w pośpiechu i z braku wyczucia. To szczególny przypadek - książka o miłości do muzyki pozbawiona kompletnie muzyczności oraz serca, opowieść o Serbii, gdzie Serbii nie ma wcale.
W 1993 roku, w Sarajewie odbył się koncert U2. Niby nic a zarazem bardzo wiele – kraj był zniszczony, podzielony niedawną wojną, targany przez zadry, które przez pół wieku trwały w uśpieniu. A może zostały wygenerowane przez istnienie sztucznego tworu jakim była Jugosławia? Nie od dziś wiadomo, że Bono w przerwach między jedną akcją dobroczynną a drugą odstawia sztuki, że szczeka opada. Ze względu na okoliczności, koncert w Sarajewie był czymś szczególnym, spinającym ludzi bez domów i ojczyzn, ważnym elementem mitu założycielskiego nowej społeczności. Czyli rzecz z wszech miar ważna, pokoleniowa, przepiękna. Niestety z książeczki Koncert, którą napisał Muharem Bazdulj wcale to nie wynika.
Trudno to właściwie nazwać powieścią. Nie przypomina jej ani objętościowo, bo sto stron z okładem to zaledwie nowelka, ani też konstrukcyjnie – w istocie, tytuł nie kłamie, mamy do czynienia z opisem koncertu, do tego prawie nie literackim. Ludzie zastanawiają się: powieść może, reportaż, szkic, wspominki? Wcale nieprawda. To zwykła relacja fana, jaką czasem spotyka się na muzycznych portalach internetowych, tyle, że Bazdulj wzbogaca ją o obserwacje tłumu rozradowanego śpiewaniem Bono. Można wybaczyć toporny język, nawet wplatanie w narrację fragmentów tekstów piosenek, ale całkowitej amuzyczności tej relacji już nie bardzo. W podobny sposób można by odebrać występ orkiestry strażackiej, death metalowej załogi albo orientalnego chóru – nie czuć tu U2 ani trochę. Być może Bazdulj nie ma po prostu słuchu, albo nie lubi muzyki, gdyż zdaje nam niezgrabną, naiwnie entuzjastyczną relację jednego z najważniejszych koncertów w historii rocka.
Wyzłośliwiam się, bo jestem pod dużym wrażeniem samego pomysłu na tę książkę. Oto mamy uchwycony punkt dziejowy, mit założycielski nowej Serbii: koncert rockowy. To U2, a nie generałowie i wojny, wprowadzają bałkański kraj do Europy. Czterech grajków, którzy tak muzykowali, że za życia zostali legendą. Teraz przyjechali niemal między ruiny dać nadzieję, do tego prawie po kosztach. Trudno podejrzewać by Bono zamierzał akurat zjednoczyć kraj przy pomocy swych słów i dźwięków, ale Bazdulj uparcie sugeruje, że potrzaskani, pokaleczeni psychicznie ludzie mogli dzięki niej poczuć się naprawdę razem.
Niestety – nic takiego z Koncertu nie wynika. Podobnie jak Bazdulj nie zdołał przenieść magii występu w Sarajewie na papier, tak też nie umie pokazać Serbii. W kolejnych freskach przywołuje jakieś widma, papierowych ludzi, ledwo ich zaznacza i pędzi dalej – zaraz zaczną grać. Trudno właściwie zapamiętać kto jest kim, przecież ci ludzie bez właściwości i tak rozejdą się każdy do siebie. Gdyby nie nazwy miejscowości, bałkańskie imiona, wspomnienie niedawnej wojny i ruiny, nie sposób byłoby się domyśleć, gdzie właściwie U2 przyjechali zagrać – może to Czechy, Chorwacja, właściwie, każdy kraj bloku wschodniego by się nadał. Być może to wina słabizny językowej autora, pośpiechu, małej objętości? Na stu stronach z kawałkiem trudno rozpisać panoramę.
Normalnie można by o Koncercie słowa nie napisać i na przykład posiedzieć sobie słuchając Sunday Bloody Sunday. Żal jednak znakomitego pomysłu, zatraconego w pośpiechu i z braku wyczucia. To szczególny przypadek — książka o miłości do muzyki pozbawiona kompletnie muzyczności oraz serca, opowieść o Serbii, gdzie Serbii nie ma wcale.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze