W pierwszych scenach widzimy Jacka Sparrowa (Johnny Depp)… no właśnie, gdzie? Oczywiście w głębokich tarapatach. Uwięziony przez angielskiego króla, skuty łańcuchami, pozbawiony swojego legendarnego okrętu i nie mniej barwnej załogi. Ale Jack (jak wiemy) nie wierzy w sytuacje bez wyjścia. Wierzy za to w improwizację. I rzeczywiście: już niebawem Sparrow (z początku jako zakonspirowany majtek) żegluje ku swemu wielkiemu marzeniu: mitycznemu Źródłu Wiecznej Młodości. W tym wyścigu konkurować z nim będą m.in. hiszpańscy korsarze, dawny wróg kapitan Barbossa (nominowany do Oscara za Jak zostać królem Geoffrey Rush) i demoniczny Czarnobrody (Ian McShane). Niemałą rolę odegra też Angelica (Penelope Cruz): dawna (i ponoć jedyna prawdziwa) miłość Sparrowa.
Piraci przeszli lekki lifting. Za kamerą stanął odpowiedzialny za najgłośniejsze musicale ostatnich lat (Chicago, Nine) Rob Marshall. Odsunięto (zgranych już do szczętu i cokolwiek mdłych) Orlando Blooma i Keirę Knightley. Zaokrętowano za to znanego z kultowej roli w HBO-wskim serialu Deadwood Iana McShane’a i oczywiście boską Penelopę. Ale zmiany są tu jedynie dla tych, którzy bardzo chcą je dostrzec. Bo Na nieznanych wodach to wciąż ta sama szalona gonitwa po wszystkich morzach i oceanach tego świata. Pełna pojedynków, abordaży, niewytłumaczalnych, magicznych zdarzeń itd. Twórcy idą w zaparte wręcz akcentując firmowe cechy całej sagi. O dziwo: z korzyścią dla filmu. Piraci z Karaibów nigdy nie byli opowieścią podaną całkiem serio, ale postępujący w kolejnych częściach charakter autopastiszu znajduje swoje ukoronowanie właśnie w Na nieznanych wodach. Realizm idzie w odstawkę. I chociaż Rush i MacShane bywają autentycznie przezabawni nowi Piraci to przede wszystkim one man show Deppa. Już w pierwszych scenach spętany kajdanami Johnny wtacza się na salony niczym jego idol (i pierwowzór wizerunku Sparrowa) Keith Richards na scenę. Po czym przez ponad dwie godziny błaznuje ile wlezie. A to wykona podniebne (czy podwodne) akrobacje, a to nawiąże błyskotliwy pojedynek na puenty i riposty (czy ewentualnie szpady), a to ukatrupi zombie… Byłoby to pewnie nieznośne, gdyby nie autentyczny zapał aktora. Czuć, że Depp naprawdę wyśmienicie czuje się w skórze Sparrowa. Że wraca tu do dziecięcych marzeń. I realizuje je (za Disney'owskie miliony) z prawdziwą swadą.
Oczywiście można narzekać. Przede wszystkim na scenariusz będący dosyć przypadkowym miksem wykorzystanych już w poprzednich częściach motywów. Drażni także mocno anachroniczne 3D. Piraci oferują trójwymiar daleki od Cameronowskich cudów z Avatara. Mamy do czynienia z ledwie dostrzegalnym uwypukleniem, za które płacimy (nad wyraz irytującym) permanentnym przyciemnieniem obrazu. To pewnie konsekwencja oszczędności, bo chociaż Piraci kosztowali horrendalne pieniądze, to jednak wydano na nich aż o 100 mln dolarów mniej niż na poprzednią część przygód Sparrowa. O dziwo także i to dało radę obrócić na korzyść filmu. Bo odrobinę (ale naprawdę odrobinę) mniej tu fajerwerków, niż w Piraci z Karaibów: Na krańcu świata. Więcej za to ducha klasycznych hollywoodzkich opowieści o korsarzach (choćby tych z Errolem Flynnem). Więcej nostalgii, staroświeckich zagrań. Więcej wspominanej tu już dwukrotnie podróży w świat dziecięcych marzeń. Bo o to tak naprawdę chodzi w karaibskiej sadze o piratach. I dobrze, że twórcy o tym nie zapomnieli.