„Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach”, Rob Marshall
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNiezobowiązująca rozrywka, kolorowa bzdura. Ale wciąż tkwi w nich nastrój wielkiej, chłopięcej przygody. Radosnej zgrywy, której na widowiskowości nie zbywa. I dlatego jestem więcej niż pewien, że ci, którzy dobrze bawili się na „dwójce” i „trójce” także i „czwórką” zawiedzeni nie będą.
Recenzenci tradycyjnie traktują kolejne części głośnych serii niczym przysłowiowych chłopców do bicia. Bo ostatecznie najłatwiej (nomen omen) skrytykować. Że pomysł nieświeży, że brakuje zaskoczenia, że wciąż te same patenty i, że (odkrywczość godna naszej profesji) szło tu jedynie o pieniądze. Ale widzowie zwykle niewiele robią sobie z naszych narzekań. Bo kino to także miejsce dla niezobowiązującej rozrywki. I faktycznie: kolejni Piraci są kolorową bzdurą. Tak dynamiczną, że raz po raz ciężko stwierdzić o co tu w ogóle chodzi. Ale wciąż tkwi w nich nastrój wielkiej, chłopięcej przygody. Radosnej zgrywy, której na widowiskowości nie zbywa. I dlatego jestem więcej niż pewien, że ci, którzy dobrze bawili się na „dwójce” i „trójce” także i „czwórką” zawiedzeni nie będą.
W pierwszych scenach widzimy Jacka Sparrowa (Johnny Depp)… no właśnie, gdzie? Oczywiście w głębokich tarapatach. Uwięziony przez angielskiego króla, skuty łańcuchami, pozbawiony swojego legendarnego okrętu i nie mniej barwnej załogi. Ale Jack (jak wiemy) nie wierzy w sytuacje bez wyjścia. Wierzy za to w improwizację. I rzeczywiście: już niebawem Sparrow (z początku jako zakonspirowany majtek) żegluje ku swemu wielkiemu marzeniu: mitycznemu Źródłu Wiecznej Młodości. W tym wyścigu konkurować z nim będą m.in. hiszpańscy korsarze, dawny wróg kapitan Barbossa (nominowany do Oscara za Jak zostać królem Geoffrey Rush) i demoniczny Czarnobrody (Ian McShane). Niemałą rolę odegra też Angelica (Penelope Cruz): dawna (i ponoć jedyna prawdziwa) miłość Sparrowa.
Piraci przeszli lekki lifting. Za kamerą stanął odpowiedzialny za najgłośniejsze musicale ostatnich lat (Chicago, Nine) Rob Marshall. Odsunięto (zgranych już do szczętu i cokolwiek mdłych) Orlando Blooma i Keirę Knightley. Zaokrętowano za to znanego z kultowej roli w HBO-wskim serialu Deadwood Iana McShane’a i oczywiście boską Penelopę. Ale zmiany są tu jedynie dla tych, którzy bardzo chcą je dostrzec. Bo Na nieznanych wodach to wciąż ta sama szalona gonitwa po wszystkich morzach i oceanach tego świata. Pełna pojedynków, abordaży, niewytłumaczalnych, magicznych zdarzeń itd. Twórcy idą w zaparte wręcz akcentując firmowe cechy całej sagi. O dziwo: z korzyścią dla filmu. Piraci z Karaibów nigdy nie byli opowieścią podaną całkiem serio, ale postępujący w kolejnych częściach charakter autopastiszu znajduje swoje ukoronowanie właśnie w Na nieznanych wodach. Realizm idzie w odstawkę. I chociaż Rush i MacShane bywają autentycznie przezabawni nowi Piraci to przede wszystkim one man show Deppa. Już w pierwszych scenach spętany kajdanami Johnny wtacza się na salony niczym jego idol (i pierwowzór wizerunku Sparrowa) Keith Richards na scenę. Po czym przez ponad dwie godziny błaznuje ile wlezie. A to wykona podniebne (czy podwodne) akrobacje, a to nawiąże błyskotliwy pojedynek na puenty i riposty (czy ewentualnie szpady), a to ukatrupi zombie… Byłoby to pewnie nieznośne, gdyby nie autentyczny zapał aktora. Czuć, że Depp naprawdę wyśmienicie czuje się w skórze Sparrowa. Że wraca tu do dziecięcych marzeń. I realizuje je (za Disney'owskie miliony) z prawdziwą swadą.
Oczywiście można narzekać. Przede wszystkim na scenariusz będący dosyć przypadkowym miksem wykorzystanych już w poprzednich częściach motywów. Drażni także mocno anachroniczne 3D. Piraci oferują trójwymiar daleki od Cameronowskich cudów z Avatara. Mamy do czynienia z ledwie dostrzegalnym uwypukleniem, za które płacimy (nad wyraz irytującym) permanentnym przyciemnieniem obrazu. To pewnie konsekwencja oszczędności, bo chociaż Piraci kosztowali horrendalne pieniądze, to jednak wydano na nich aż o 100 mln dolarów mniej niż na poprzednią część przygód Sparrowa. O dziwo także i to dało radę obrócić na korzyść filmu. Bo odrobinę (ale naprawdę odrobinę) mniej tu fajerwerków, niż w Piraci z Karaibów: Na krańcu świata. Więcej za to ducha klasycznych hollywoodzkich opowieści o korsarzach (choćby tych z Errolem Flynnem). Więcej nostalgii, staroświeckich zagrań. Więcej wspominanej tu już dwukrotnie podróży w świat dziecięcych marzeń. Bo o to tak naprawdę chodzi w karaibskiej sadze o piratach. I dobrze, że twórcy o tym nie zapomnieli.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze