„To tylko sex”, Will Gluck
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOpowieść o koleżeńskim seksie bez zobowiązań. Gluck pokazuje modny w dużych miastach, luźny model relacji. Zaczyna się ciekawie, ale film szybko wskakuje w tradycyjne koleiny przesłodzonej komedii dla pensjonarek. Całość jest umiarkowanie zabawna. Przyjemnie patrzy się na pocztówkowe, efektowne panoramy Nowego Jorku i Los Angeles. Irytuje za to przewidywalność fabuły.
To zabawne, jak Hollywood bezskutecznie próbuje nadążyć za współczesną obyczajowością. Trzeci już w tym roku film (obok Sex Story i Miłości i innych używek) oparto na bez mała identycznym scenariuszu. Kolejna opowieść o koleżeńskim seksie bez zobowiązań (tym razem w wersji znanego z Łatwej dziewczyny Willa Glucka) wypada nieco lepiej niż dwie poprzednie, ale i tak nie jest w stanie sprostać założeniom. Hollywood próbuje dostrzec pewne procesy, ale zrozumieć ich wciąż nie potrafi.
Jamie (Mila Kunis) jest specjalistką ds. rekrutacji, tzw. head hunterką. Nowojorski magazyn GQ nakazuje jej zwerbować na stanowisko dyrektora artystycznego modnego blogera z LA, Dylana (Justin Timberlake). Fuzja przebiega pomyślnie, on obejmuje intratne stanowisko, ona inkasuje pokaźną premię. Kontakty zawodowe przenoszą się na grunt prywatny: Jamie i Dylan szybko dostrzegają, jak wiele ich łączy. Ale, że oboje mają za sobą całą serię nieudanych związków, stawiają jedynie na seks i przyjaźń.
I fajnie. Gluck pokazuje tu coraz bardziej modny w dużych miastach, luźny model relacji. Temat od lat z powodzeniem podejmowany jest przez tzw. kino niezależne. Ale dla mainstreamowych komedii wciąż pozostaje przysłowiowym orzechem, który ciężko zgryźć. Co ostatecznie nie dziwi: nurt romantyczny przeznaczony jest dla mas, a one pragną księcia z bajki, zagubionej księżniczki, perspektywy ślubu, gromadki dzieci itd. Gluck z początku kpi tak z samego gatunku, jak i ze wspomnianych wyobrażeń. Jamie i Dylan chcą być nowocześni, pozostawić za sobą zbędny bagaż kulturowy, cieszyć się życiem itd. Owszem, oglądają razem komedie romantyczne, ale czerpią z nich radość analogiczną do napawania się głupotą starych filmów klasy B. Niestety, jak nietrudno się domyśleć, przekorna nuta szybko ustępuje miejsca oklepanemu schematowi. Fanaberie młodych odpowiadają za ich neurozy, a jedyną słuszną drogą jest ta, którą Hollywood sportretowało już w latach 50. W efekcie To tyko sex zaczyna się ciekawie, ale szybko wskakuje w tradycyjne koleiny przesłodzonej komedii dla pensjonarek. Tyle, że współczesnych.
W dodatku całość jest, najdelikatniej mówiąc, umiarkowanie zabawna. Za komizm odpowiadać mają dialogi. A, że kamera przeskakuje tu między Nowym Jorkiem i Los Angeles, twórcy postanowili podarować bohaterom i urok legendarnych par złotych lat Hollywood (choćby duetu Hepburn/Tracy) i zgryźliwy ton allenowskich puent. Nieustannie przerzucający się pseudo-błyskotliwymi uwagami Jamie i Dylan zwyczajnie irytują. Irytuje też przewidywalność fabuły. Niby w tym gatunku to norma. Ale, że Gluck sili się na innowacyjność ciężko wybaczyć bohaterom długą drogę ku temu, co dla widzów jest oczywiste od samego początku.
To tylko sex ma też (nieliczne) zalety. Przede wszystkim obsada. Pomiędzy Kunis i Timberlake’iem jest wymagana w takich wypadkach chemia, wzajemne przyciąganie. Ale i tak pierwsze skrzypce grają bohaterowie drugiego planu. Zdeklarowany gej redagujący dział sportowy w GQ (Woody Harrelson), matka Jamie, wieczna hippiska Lorna (Patricia Clarkson) i chorujący na Alzheimera ojciec Dylana (Richard Jenkins): ta trójka jest naprawdę wyśmienita, to ona wnosi powiew autentycznego komizmu. Przyjemnie patrzy się też na pocztówkowe, ale rzeczywiście efektowne panoramy Nowego Jorku i Los Angeles. Całość zrealizowano z dalece większym rozmachem (i budżetem) niż standardowe produkcje z nurtu romantycznego. I dlatego, na tle reprezentowanego gatunku, To tylko sex wypada całkiem przyzwoicie. A, że nie zaskakuje, nie spełnia danych z początku obietnic? Bądźmy szczerzy: tak naprawdę nikt tego nie oczekiwał.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze