„Przed północą”, Richard Linklater
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Kino gadane”, opowieść wypełniona przede wszystkim dialogami, narracja bazująca na chemii, jaka tworzy się pomiędzy bohaterami. Niezwykła chemia duetu Delpy-Hawke! Linklater bardzo zgrabnie poradził sobie z niebezpiecznym „do trzech razy sztuka”.
„Przed wschodem słońca” to prawdopodobnie jedno z najważniejszych romansideł w historii kina. Określenia „romansidło” używam tu oczywiście z (dużym) przymrużeniem oka. Linklater dowiódł, że można pokazać miłość bez banału, sztucznego optymizmu, czy ociekających lukrem hollywoodzkich bzdur. Stąd fani bali się już, kiedy w 2003 roku (a więc 9 lat po premierze oryginału) ogłoszono, że powstanie kontynuacja przygód Jessse’ego (Ethan Hawke) i Celine (Julie Delpy). Po co psuć obrosły w międzyczasie kultowym uwielbieniem film? Linklater zaskoczył wszystkich: nominowane m.in. do Oscarów i Złotych Niedźwiedzi „Przed zachodem słońca” okazało się idealnym dopełnieniem całej historii. Wydawało się, że to już koniec. Aż tu nagle, po upływie kolejnych 9. lat okazuje się, że raz jeszcze zobaczymy Jesse’ego i Celine. Tym razem reżyser podjął o wiele większe wyzywanie: to już nie magiczne spotkanie, perfekcyjnie oddana atmosfera pełnej radosnego przekomarzania się randki, czy chemia pierwszego zauroczenia. Nasi bohaterowie są razem od 9 lat, mają dwójkę dzieci, a ich na pozór idealny związek przechodzi właśnie poważny kryzys.
Chociaż z początku nic na to nie wskazuje. „Przed północą” zaczyna się od scen prawdziwie idyllicznych: bohaterowie spędzają wakacje w upalnej Grecji, rozkoszują się lokalną kuchnią, zwiedzają zabytki itd. Goszczący ich pisarz ma też innych gości, stąd pierwszą połowę filmu wypełniają dyskusje przedstawicieli trzech pokoleń. Urocze i bezpretensjonalne, bo mówi się oczywiście o sztuce, tworzeniu, ale też o związkach i seksie, także w jego wirtualnej odsłonie. Jest lekko i zabawnie. Problemy zaczynają się, kiedy Jesse i Celine dostają od gospodarzy prezent: ostatnią noc spędzą sami, z dala od dzieci, w romantycznym hotelu na szczycie pobliskiego wulkanu. Już początek wspólnego spaceru pokazuje, że niekoniecznie będzie to noc upojnych wrażeń.
Linklater (na szczęście!) pozostaje wierny sprawdzonej recepturze. To ponownie tzw. „kino gadane”, opowieść wypełniona przede wszystkim dialogami, narracja bazująca na chemii, jaka tworzy się pomiędzy bohaterami. Powraca wspomniane radosne przekomarzanie się, ale inne niż w poprzednich częściach: Jesse i Celine bardziej przypominają stare, dobre małżeństwo. Dogryzają sobie, on kpi z jej neuroz, ona z jego megalomanii i niedojrzałości. Stopniowo pojawiają się skrywane lęki, obawy i rozczarowania. To właśnie będzie treścią „Przed północą”: urokliwa, ale i bezkompromisowa, psychologiczna analiza blasków i cieni towarzyszących wieloletniej relacji. Łatwo przypomnieć sobie, czemu miliony pokochały Celine i Jesse’ego: nie byli to typowi bohaterowie melodramatów, od początku kpiono tu ze stereotypu księcia na białym koniu i marzącej o nim w nieskończoność królewny. Bohaterowie „Przed wschodem” i „Przed zachodem słońca” kochali, ale nie oznaczało to dla nich rezygnacji z samych siebie, swoich marzeń, ambicji, planów. Inteligentni, nowocześnie myślący ludzie, którzy dostrzegali wszystkie zagrożenia nieśmiertelnego „a potem żyli długo i szczęśliwie”. Teraz zobaczymy jak sobie z tym poradzili. Bo Celine i Jesse chcą spędzić namiętną noc z dala od swoich pociech. Ale ich (dla widzów od dawna już kultowe) talenty oratorskie wyrzucą na pierwszy plan zgoła inne kwestie: kompromisy, jakie oboje musieli podjąć, marzenia, z których dla siebie zrezygnowali, nieuniknione rozczarowania itd.
Jak się ta całonocna rozmowa skończy, tego oczywiście nie zdradzę. Linklater wie, jak mocno widzowie pokochali jego bohaterów. Wie też, jak wiele może ugrać strasząc nas m.in. być może nieuniknionym rozpadem ich związku. Ważne, że ponownie udaje mu się nakreślić obraz uniwersalny. Równie daleki od ambitnego, festiwalowego kina co i od głupawej komercji, ale przede wszystkim wiarygodny. „Życiowy”, taki, z którym każdy będzie mógł się utożsamić, odnaleźć w nim własne problemy itd. Po raz trzeci możliwe jest to tylko i wyłącznie dzięki fenomenalnym kreacjom Delpy i Hawke’a. Kapitalny warsztat aktorski miesza się tu z niebywałym wyczuciem ekranowego partnera, wszystko uzupełnia lekko eskshibicjonistyczny rys. Bo Delpy i Hawke (podobnie jak w „Przed zachodem słońca”) współtworzyli scenariusz. Czuć, że pozwolili sobie na utratę dystansu, że wzbogacili skrypt masą własnych doświadczeń. I chociaż „Przed północą” wydaje się być definitywnym zamknięciem całego cyklu, nie zdziwię się, kiedy Linklater (pewnie znowu za 9 lat) powróci do tematu. Niezwykła chemia duetu Delpy-Hawke sprawia, że bez trudu mogę ich sobie wyobrazić jako (znowu!) uroczo przekomarzających się emerytów podsumowujących sercowe perypetie własnych córek czy wnuków. Ale nie wybiegajmy w przyszłość: póki co Linklater bardzo zgrabnie poradził sobie z niebezpiecznym „do trzech razy sztuka”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze