„Millenium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, Niels Arden Oplev
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPodstarzały playboy i pełen idealistycznej wiary w rolę czwartej władzy redaktor siedzi w małej chacie na odludziu. Odpowiedzi na dręczące go pytanie poszukuje w starych dokumentach i na pożółkłych fotografiach. Z czasem dołącza do niego genialna hackerka o traumatycznej przeszłości. To właśnie wzajemna chemia tego pozornie niedopasowanego duetu zapewnia powodzenie filmowi. Wyraziste tło społeczne. Całość pełna podskórnego napięcia i niepokoju. Film ogląda się wyśmienicie.
Gdyby piętnaście lat temu ktokolwiek prorokował, że to właśnie Szwecja będzie ojczyzną nowych gwiazd powieści kryminalnej, prawdopodobnie zostałby wyśmiany. A jednak tak się stało, głównie za sprawą ogromnego sukcesu Henninga Mankella i jego cyklu o śledztwach komisarza Wallandera. Od tego czasu wydawcy, promotorzy i menedżerowie wytrwale poszukiwali "nowego Mankella".
Bez większego powodzenia — wydano kilkunastu dobrych, ale nie wybitnych autorów. Sytuację zmieniło dopiero pojawienie się Stiega Larssona. Larsson to barwna postać: wybitny reporter i dziennikarz śledczy, nieprzejednany demaskator organizacji fundamentalistycznych i faszystowskich, piewca swobody obyczajowej i liberalnego światopoglądu. Do tego pisarz amator: liczącą ponad dwa tysiące stron trylogię Millennium stworzył niejako po cichu, na boku swojej zwyczajnej aktywności.
Gigantycznego (już w tej chwili sprzedało się ponad dwadzieścia milionów egzemplarzy) sukcesu Millennium Larsson nie doczekał: zmarł w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, kiedy pierwszy nakład Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet właśnie opuszczał drukarnię.
A że pieniądz zawsze chciałby rodzić pieniądz, fenomenem szwedzkich kryminałów bardzo szybko zainteresował się przemysł filmowy.
I tu pojawił się problem. Bo z jednej strony proza Mankella i Larssona trafiła w ręce dobrych filmowców. Z drugiej strony reżyserowie i scenarzyści musieli zmierzyć się z jej z gruntu niefilmowym charakterem. Bo nowa szwedzka powieść kryminalna stawia na minimalizm i dedukcję. Próżno doszukiwać się tutaj licznych strzelanin, pościgów, bijatyk, eksplozji itd. Zwykle obserwujemy bohatera, który przez kilkaset stron siedzi i główkuje. Zdobywa informacje, zestawia je ze sobą, wyciąga wnioski, rozwiązuje łamigłówki.
Dla śledzącego jego myśli czytelnika oznacza to pasjonującą lekturę (i nierzadko) zarwane nad książką noce. Ale jak przełożyć to na język filmu?
Wallandera ekranizowali Szwedzi (powstał rewelacyjnie obsadzony cykl) i Anglicy (na zlecenie BBC grał i reżyserował Kenneth Branagh).W obu przypadkach posypały się wyróżnienia, komplementy, pozytywne recenzje.
Ale nie do końca zadowoleni byli fani powieściowego cyklu. I faktycznie: Szwedzi zgubili gdzieś precyzję Mankellowskich narracji, Anglicy nie do końca wyczuli charakter poszczególnych postaci. Jak poradził sobie z analogicznymi trudnościami adaptujący Larssona Niels Arden Oplev?
Wydaje się, że dużo lepiej. A to przede wszystkim dzięki chwilami wręcz niewolniczej wierności względem literackiego oryginału. Oplev i spółka umieli pozyskać dla swojego filmu główną zaletę prozy Larssona, a mianowicie jego niezwykły talent narracyjny. Bo także i tu pozornie nie dzieje się wiele. Nieco podstarzały playboy i wciąż pełen idealistycznej wiary w rolę czwartej władzy redaktor Blomkvist (alter ego Larssona) siedzi w małej chacie na odludziu.
Odpowiedzi na dręczące go pytanie poszukuje w starych dokumentach i na pożółkłych fotografiach. Z czasem dołącza do niego genialna hackerka o traumatycznej przeszłości, filigranowa Lisbeth Salander. To właśnie wzajemna chemia tego pozornie niedopasowanego duetu zapewniła powodzenie książce; ożywia ona także i film (zarówno Nyqvist, jak i przede wszystkim Rapace naprawdę grają koncertowo).
Do tego dochodzi wyraziście zarysowane tło społeczne (przejmująca analiza rozpadu opiekuńczego modelu państwa, czyli "szwedzkiego raju") i stopniowo, nieśpiesznie odkrywane karty z przeszłości obojga bohaterów. W efekcie całość pozostaje dość statyczna, ale pełna podskórnego napięcia i niepokoju. A ogląda się ją naprawdę świetnie.
Niels Arden Oplev odwalił kawał solidnej roboty. Oczywiście: najbardziej nieprzejednani fani książki będą sarkać.
Choćby na (niemożliwe do uniknięcia i wykonane naprawdę zgrabnie) skróty. Ale fani jak to fani: mają skrajnie osobisty stosunek do swojego ulubionego dzieła. Wiem, co mówię: sam zaliczam się do zwolenników Millennium. Jak się to objawia? Przez ostanie 48 godzin udało mi się przespać zaledwie 4. Dlaczego? Na półki księgarskie trafiła właśnie trzecia, niestety ostatnia już cześć cyklu. Zwieńczenie ma blisko 900 stron. I jest naprawdę wyśmienite.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze