Mężczyzna stworzył kobietę?
REDAKCJA • dawno temuEliza chce dla siebie lepszego życia. W drodze do obranego celu profesor będzie jej nauczycielem oraz wspólnikiem, ale nigdy stwórcą - czy właścicielem. Czy są jeszcze kobiety, które na serio wierzą, że mężczyzna uczyni je kimś lepszym? Przyniesie na tacy piękno, obycie i polor, gdy tych cnót brak?
Mityczny Pigmalion wyrzeźbił kobietę tak idealnie trafiającą w jego gusta, że wpadł jak śliwka w kompot. Zakochał się po prostu. Bogini Afrodyta okazała się dlań łaskawa i zamieniła statuę z marmuru w żywą dziewczynę, którą uszczęśliwiony artysta poślubił. Legenda nie wspomina nic o tym, czy dziewczynie się to spodobało.
W 1990 powstał cukierkowy film pt. „Pretty Woman”, w którym nader majętny Richard Gere dźwiga uroczą, choć prostolinijną Julię Roberts ze społecznej zapaści. Dziewczyna jest prostytutką, której udaje się trafić do skostniałego Richardowego serca. Po feerii zakupów w ekskluzywnych butikach z odzieżą syrena nocy nadaje się idealnie, by zostać czymś znacznie lepszym — żoną milionera.
Stwarzanie kobiety przez mężczyznę to jednak raczej domena ludzi sztuki, nie finansistów. Żył sobie we Francji niezwykle popularny reżyser Roger Vadim. Miał on cztery czy pięć żon. W tym zacnym towarzystwie znalazły się takie czarodziejki ekranu jak Brigitte Bardot, Catherine Deneuve czy Jane Fonda, słynna Barbarella.
Swe towarzyszki Vadim ugniatał pod jeden, nadzwyczaj przez niego hołubiony schemat: nieporządna burza blond włosów, oko śmiało przydymione, usta wzgardliwie wydęte, stroje młodzieńczo wyzywające. Wszystkie one po wyplątaniu się ze związku z Vadimem natychmiast — i z widoczną ulgą — stawały się sobą.
Mam problem z obecnym w kulturze motywem Pigmaliona. Odbieram go jako obrzydliwie seksistowski i trącący zdechłą myszą. Czy są jeszcze kobiety, które na serio wierzą, że mężczyzna uczyni je kimś lepszym? Przyniesie na tacy piękno, obycie i polor, gdy tych cnót brak?
Żyjemy w trudnych czasach; panowie są zaaferowani kryzysem męskości, czyli stwarzaniem na nowo samych siebie. Rozsądnym podejściem byłoby więc pozostawienie ich w spokoju. Stwarzajmy się samodzielnie.
Taka właśnie jest Eliza Doolittle z „My Fair Lady”, kultowego musicalu o zetknięciu tak zwanych wyższych Ssfer z determinacją dziewczyny z ulicy. Eliza słyszy jak mizantropiczny profesor Higgins komentuje jej gminny akcent. Wkrótce potem zjawia się u niego w mieszkaniu, żądając lekcji dystyngowanej wymowy. Eliza chce dla siebie lepszego życia. W drodze do obranego celu profesor będzie jej nauczycielem (często bezlitosnym) oraz wspólnikiem, ale nigdy stwórcą — czy właścicielem. Zobaczcie sami. Jedyny po 15 latach przerwy spektakl „My Fair Lady” już 11 lutego na deskach Sali Kongresowej w Warszawie: http://myfairlady.prowly.com/
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze