"Evan Wszechmogący", reż. Tom Shadyac
DOROTA SMELA • dawno temuW odróżnieniu od Bruce'a Evan to film dla dzieci, stąd należy mu wybaczyć pewne uproszczenia w psychologii postaci i prowadzeniu narracji. Bo jako komedia dla 10-latków sprawdza się znakomicie: nie ma tu niepotrzebnych dłużyzn i gadulstwa, są za to fantastyczne efekty specjalne i masa sympatycznego slapsticku. Zamiast wulgaryzmów i kiblowych żarcików mamy prześmieszne ezopowe scenki.
Najpierw Simpsonowie, teraz Evan Wszechmogący - Amerykanie, którzy nie chcieli ratyfikować protokołu z Kioto, drżą przed następstwami swojej niszczycielskiej działalności. Obydwa filmy mogą operować skrajnie odmienną retoryką i przykładami, ich przesłanie jest jednak bardzo podobne — ratujmy Matkę Ziemię, póki nie jest za późno. Oczywiście w przypadku Evana Wszechmogącego celem twórców było głównie zbicie kasy na sequelu Bruce'a, obudzenie świadomości ekologicznej było zaplanowane najwyżej jako skutek uboczny.
Ale czy im się to uda? Wprawdzie reżyser i aktorzy się nie zmienili, nowy film z kultową komedią sprzed 4 lat ma jednak niewiele wspólnego. Głównym bohaterem jest Evan Baxter — drugoplanowa postać z poprzedniego filmu — prezenter telewizyjny, który padł ofiarą nadprzyrodzonych mocy Bruce'a.
I tym razem Evan ma pecha. Bóg wytypował go bowiem do wyjątkowo niewdzięcznego zadania — kazał mu zbudować arkę, taką, jaką w Biblii zbudował Noe. I to akurat teraz, kiedy po latach ciężkiej pracy facetowi udało się dostać do Kongresu. Młody polityk marzy o tym, by robić wielkie rzeczy i zmieniać świat. Jego entuzjazm i idealizm zdaje się doceniać wpływowy kongresman Chuck Long, który zaprasza nowicjusza do udziału w prestiżowym projekcie ustawy o zagospodarowaniu podmiejskich terenów naturalnych. Niestety nasz bohater ma coraz więcej problemów z ukrywaniem swojej drugiej pracy, bo biblijne zajęcie odciska się znacząco na jego wyglądzie. Bóg nie daje Evanowi wyboru — daje mu za to kawał ziemi i wszystkie potrzebne materiały do budowy olbrzymiej łodzi, która ma uchronić ludzi i zwierzęta przed powodzią. Termin oddania budowy jest krótki, bo raptem miesięczny, roboty w bród, a za jedyną pomoc mają mu wystarczyć synowie i napisany przez Boga podręcznik. Ciekawe, że termin ten pokrywa się z datą głosowania nad ustawą Longa, w którym głos Evana może mieć decydujące znaczenie…
Nie ma co czarować: Evan to nie Bruce, a wszystkie części drugie zawsze są w pewnym sensie odtwórczym żerowaniem na oryginalnym pomyśle. W porównaniu z poprzednikiem fabuła Evana wydawać się może rozdmuchanym do rozmiarów pełnego metrażu gagiem. To jednak nie znaczy, że rzecz jest nieudana.
Znakomicie wypada Steve Carell. To facet, który w odróżnieniu od Jima Carreya uzyskuje imponujące rezultaty komiczne, używając niezwykle oszczędnej ekspresji mimicznej. Jeśli komuś znudziły się miny nadwornego komika Hollywood, z pewnością doceni klasę tego skromnego aktora. Jest szczególnie zabawny, kiedy próbuje ukryć przed podwładnymi swoją starożytną szatę albo kiedy uparcie ignoruje nadprzyrodzone fenomeny. Evan ucieleśnia typowo amerykańskiego ducha — człowieka sukcesu, ojca rodziny i męża stanu z zasadami — jednostkę skrajnie racjonalną i materialistyczną. Jednocześnie hipokrytę zrodzonego przez społeczeństwo, którego religijność opiera się na infantylnych paciorkach i które prawdziwych mistyków najchętniej widziałoby w kaftanach bezpieczeństwa.
W odróżnieniu od Bruce'a Evan to film dla dzieci, stąd należy mu wybaczyć pewne uproszczenia w psychologii postaci i prowadzeniu narracji. Bo jako komedia dla 10-latków sprawdza się znakomicie: nie ma tu niepotrzebnych dłużyzn i gadulstwa, są za to fantastyczne efekty specjalne i masa sympatycznego slapsticku. Zamiast wulgaryzmów i kiblowych żarcików mamy prześmieszne ezopowe scenki. Autentyzm zdjęć ze zwierzętami stanowi zresztą proste wyjaśnienie kwestii budżetu — wiadomo, na co poszło owe 175 milionów (sic!) dolarów.
Ale nie budżet i nie efekty są tu najważniejsze. Ten dobroduszny, głupawy i miejscami całkiem śmieszny film to bardzo przyjemna propaganda, której nie można nie poprzeć. Ekologia została tu wprzęgnięta na listę boskich przykazań: nie śmieć, a będziesz zbawiony. I słusznie, bo Stany ze swoim gigantycznym przemysłem nie powinny robić niczego bez uprzednich kalkulacji potencjalnych szkód. A jeśli ktoś jest niewierzący? Wciąż może czerpać satysfakcję z posiadania kręgosłupa moralnego, czyniąc "przypadkowe akty altruizmu". Dzięki ci, Boże, że dajesz nam alternatywę. Inaczej nasze dzieci byłyby skazane na pozbawione fabuły pełnometrażowe reklamy zabawek w stylu Transformersów. Amen.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze