"Muza", reż. Bruce Beresford
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temuReżyser "Wożąc panią Daisy" zdaje się bardziej przejmować ukazaniem zupełnie nierealnego wizerunku Wiednia i okolic (każda klatka to potencjalna pocztówka) niż opowiadaną historią. Pozostaje niejasne, dlaczego wziął się akurat za losy Almy Schindler - w jego wykonaniu poszczególne etapy jej życia nie wydają się szczególnie ciekawe, ot, kompletnie wyprana z emocji kronika kobiety, której jedynym celem było, brzydko mówiąc, "zaliczenie" wpływowych członków artystycznego świata. Ich nazwiska na przeciętnym widzu nie zrobią większego wrażenia, a u osób obeznanych z tematem te papierowe postacie wywołają co najwyżej uśmiech politowania.
Tytuł filmu pochodzi od znanego obrazu Oskara Kokoschki, słynnego austriackiego malarza i dramaturga. Sam film nie jest jednak biografią tego ekspresjonisty, lecz bohaterki wspomnianego dzieła — Almy Schindler — kobiety, która w pierwszej połowie XX wieku utrzymywała związki z każdym liczącym się wiedeńskim artystą. Wykorzystując swoją urodę, wdzięk i inteligencję, uwodziła i inspirowała. To przy niej Gustav Mahler, mąż i ojciec jej dwóch córek, wyrwał się z twórczego marazmu i stworzył swe najlepsze kompozycje, niemiecki architekt, Walter Gropius, ukształtował artystyczne zapatrywania, a Franz Werfel napisał "Pieśń Bernadetty". Liczne romanse nie przyniosły wiele dobrego jej własnej twórczości; Alma pozostała niespełnioną pianistką.
Tyle, jeśli chodzi o fakty historyczne, bo z filmu Bruce'a Beresforda nie wszystko można wywnioskować. Jego "Muza" bowiem to obraz co prawda wizualnie piękny, ale pusty jak świąteczna bombka. Reżyser "Wożąc panią Daisy" zdaje się bardziej przejmować ukazaniem zupełnie nierealnego wizerunku Wiednia i okolic (każda klatka to potencjalna pocztówka) niż opowiadaną historią. Pozostaje niejasne, dlaczego wziął się akurat za losy Almy Schindler — w jego wykonaniu poszczególne etapy jej życia nie wydają się szczególnie ciekawe — ot, kompletnie wyprana z emocji kronika życia kobiety, której jedynym celem było, brzydko mówiąc, "zaliczenie" co bardziej wpływowych członków artystycznego świata. Ich nazwiska na przeciętnym widzu nie zrobią większego wrażenia, a u osób obeznanych z tematem te papierowe postacie wywołają co najwyżej uśmiech politowania. Szkoda zwłaszcza kreacji aktorskich; Sarah Wynter świetnie czuła się w roli Almy Schindler, a Jonathan Pryce to urodzony Gustav Mahler — cóż jednak z tego, skoro w ciągu statycznych scen nie mieli okazji zaprezentować niczego, co by wykraczało poza aktorskie standardy telenoweli (mimo wszystko ich występ to, obok muzyki Mahlera, największy atut filmu).
Gdyby dystrybutor nie zdecydował się, po prawie dwóch latach, na sprowadzenie "Muzy" do polskich kin (na całym świecie była ona raczej festiwalową ciekawostką), film pewnie szybko pojawiłby się w telewizji. Z uwagi na swój, jakby nie było, ambitny charakter, zapewne w okolicach godziny duchów. Tam mógłby okazać się sporym wydarzeniem; wygląda tak, jakby jego twórcom od początku marzył się szklany ekran.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze