Susanne Bier (Bracia, Tuż po weselu) zestawia tu ze sobą dwa, geograficznie bardzo odległe wątki. Główny rozgrywa się w cichym, idyllicznym duńskim miasteczku. Poznajemy dwóch nastolatków: łagodny, zdezorientowany separacją rodziców Elias jest szykanowany przez szkolnych osiłków. Z pomocą przychodzi mu nowy uczeń, powracający w rodzinne strony po niedawnej śmierci matki Christian. Na pozór silny, zdecydowany, wierzący w ideologię siły i zemsty chłopak staje się idolem Eliasa. Przeciwwagą próbuje być konsekwentnie propagujący pacyfizm ojciec chłopca, chirurg Anton. Tyle, że Anton coraz więcej czasu spędza na misjach humanitarnych w Afryce, gdzie niejednokrotnie przyjdzie mu skonfrontować swoje przekonania z dalece bardziej ekstremalnymi sytuacjami (to drugi ze wspomnianych wątków).
W lepszym świecie budzi ambiwalentne odczucia. Bier bardzo dobrze zaczyna swoją opowieść. Przy pomocy prostych, codziennych zdarzeń zgrabnie zarysowuje podstawowe pytania. Szkolna przemoc zestawiona z agresją afrykańskich watażków przesuwa cały ciężar na (dość podobną w obu przypadkach) genezę zjawiska. Dalej Bier zaprasza nas do wspólnej refleksji: jak reagować na przemoc we współczesnym świecie? Czy nadal aktualna jest chrześcijańska filozofia nadstawiania drugiego policzka? I wreszcie: jak przekonać do subtelniejszych rozwiązań zwykle wybierającą najprostszą drogę młodzież? I tu zaczyna się problem. Bo z jednej strony Bier (i za to brawa!) unika prostych odpowiedzi. Z drugiej, z czasem wyraźnie gubi się w zapoczątkowanym dyskursie, próbuje niejednoznacznych podpowiedzi, cokolwiek pretensjonalnych (i zdecydowanie nazbyt grubymi nićmi szytych) alegorii do wydarzeń w trzecim świecie. W ogóle reżyserka wyraźnie wykłada się na wątku afrykańskim. Tu już króluje (zapewne uwielbiana przez Amerykanów) powierzchowna sztampa. Afryka jest piekłem, w które jedynie szlachetny, biały człowiek może wprowadzić nieco ładu. Ta post kolonialna wizja budzi uśmiech politowania i skutecznie rozwala narrację całego filmu. Bo wzajemne uzupełnianie się wydarzeń rozegranych na dwóch różnych krańcach globu to zabieg niewątpliwie efektowny, ale wymagający niesłychanej precyzji scenariusza. A tego w W lepszym świecie brakuje. Pozostaje wrażenie dołączonego na siłę (i znowu: popularnego w Ameryce) globalnego uniwersalizmu. W dodatku Bier nie wytrzymuje i w końcówce uderza w sentymentalne na hollywoodzką modłę tony, serwuje uproszczony „prawie” happy end. Wpierw inicjuje (wyśmienicie zresztą!) opowieść budzącą niepokój, później, chociaż niepokoju nie rozładowuje, próbuje przekonać, że ostatecznie jest OK. W każdym razie w lepszym świcie. A więc (oczywiście) tym naszym, białym, bezpiecznym, cywilizowanym.
Być może trochę przesadzam, ale twórczość Bier prowokuje do takich wniosków. Nie od dziś europejska krytyka zarzuca jej uproszczoną, pseudo-artystyczną komercję, amerykańska przeciwnie: bije brawo i obsypuje nagrodami. Bo Amerykanie lubią, żeby odrobinkę ich zaniepokoić, ale w finale naruszony komfort zwrócić. I wg takiego klucza Amerykanie nagradzają. Nowy obraz Bier porusza ważne kwestie, zasługuje na uwagę itd. Ale w gronie tegorocznych nominowanych do nieanglojęzycznego Oscara były obrazy dojrzałe, spójne, odważne i bez wątpienia lepsze niż W lepszym świecie.